Zwykle początek ery blockbustera datuje się na na połowę lat siedemdziesiątych, kiedy to do kin trafiły „Szczęki”, a po nich „Gwiezdne wojny”, ale polowanie na box-office rozpoczęło się już nieco wcześniej. To nie tak, że zanim nakręcono rzeczone filmy, nikogo nie interesowało, ile zarobi dany tytuł. Z łatwością można sobie wyobrazić, jak producenci zacierają ręce. Wydaje się jednak, że baczna obserwacja bieżących wyników box-office’u jest niemal równie emocjonująca i dla publiczności, która dopinguje swoje ulubione tytuły z zapalczywością godną oddanego klubowi kibica piłkarskiego.

Jeszcze niecałe dwadzieścia lat temu o stu milionach z wejściówek zarobionych w zaledwie trzy dni weekendu można było pomarzyć, ale nareszcie się udało. „Spider-Man” przeskoczył wysoki płotek, a dzisiaj to dla wyczekiwanego blockbustera żaden wyczyn. Ba, to nawet punkt honoru. Teraz osiągnięciem jest dwieście milionów. Stąd przebiegły i nie do końca fair pomysł na czwartkowe pokazy przedpremierowe, które potem zlicza się do liczb weekendowych. Że nieuczciwe? A kto bogatemu zabroni? Nie jest to trik pozbawiony logiki, bo zwykle ludzie chcą oglądać blockbustery jak najszybciej, zwłaszcza z lęku o spoilery, a skoro słychać, że do kin zlatują się miliony, to wypadałoby uprzedzić te kolejne.

Według doniesień serwisu kultura.onet.pl – Kto jednak nie daje rady rywalizować z największymi, ten ogłasza zwycięstwa w swojej lidze. Chociażby hit ostatnich miesięcy, „Joker”, który nie ma szans, ścierając się z kolegami z Marvela, został niedawno okrzyknięty najlepiej zarabiającym filmem… od lat osiemnastu, pokonując „Deadpoola”. Do tego dorzućmy jeszcze bezpośrednie cotygodniowe starcia, nie zawsze zgodne z niepisanymi zasadami. Bo przecież grany obecnie przebojowy sequel disnejowskiej „Czarownicy”, który dość prędko owego „Jokera” przebił, jest dozwolony od lat pięciu do stu pięciu, czyli osiągnięcie dobrego wyniku przyszło filmowi znacznie łatwiej niż temu tylko dla dorosłych.

Jakby mało było komplikacji, dochodzą do tego wszystkiego umowy zawierane przez dystrybutora z kinami. Zwykle przy pewniakach studio może zażądać wyższej prowizji albo wyłączności na największą salę i tak dalej, tym samym maksymalizując swoje zyski. Rzecz jasna mowa tutaj o wysokobudżetowych produkcjach, które mogą sobie pozwolić na nierzadko trwającą miesiącami promocję i wymusić na kinach dogodne dla siebie warunki. Chodzi przecież o ogromne pieniądze i nie ma miejsca na sentymenty. Bo box-office to nie tylko promocja. To być albo nie być.

Przy obecnych, gigantycznych nakładach na marketing film musi częstokroć zarobić dwa, albo i trzy razy więcej, niż wyniósł jego budżet, aby pokryć koszta produkcji i zacząć zarabiać „na czysto”. Dlatego też niekiedy bardziej opłacalna jest produkcja rzeczy tańszych, bo wtedy stopa zwrotu inwestycji może być wyższa. I jest to, przynajmniej teoretycznie, mniejsze ryzyko. Mało kto rozpisuje się bowiem o produkowanych masowo filmach akcji czy horrorach, które zgarniają na świecie zaledwie ułamek tego, co kolejne filmy Marvela, ale kosztują też wielokrotnie mniej. Innymi słowy, można za ich pomocą wygenerować proporcjonalnie przyzwoite wyniki, choć teoretycznie (i praktycznie) nie podbijają światowego box-office’u.

Zyski zyskami, ale czy aby bardziej wiarygodną miarą popularności danego filmu nie byłaby, po prostu, liczba sprzedanych biletów na seanse? Zwłaszcza, jeśli brać pod uwagę różnicę cen biletu w zależności od miasta albo rodzaju kina, bo przecież za „Imaxa”, czy seans trójwymiarowy zapłacimy więcej, a bilet do stołecznego kina jest droższy, niż na prowincji. Czyli wyniki box-office’u nie są całkowicie rzetelne, bo liczy się wyłącznie pieniądze trafiające na konto, nie faktyczne pary oczu, które film obejrzały. Sytuacja komplikuje się, jeśli do zestawienia dodamy czynniki takie, jak inflacja i kreatywna hollywoodzka księgowość ukrywająca zyski z przyczyn oczywistych.

Wygląda na to, że jeszcze minie parę lat, zanim ktokolwiek zepchnie z pierwszego miejsca słynne „Przeminęło z wiatrem”. Jeśli spojrzeć na aktualne zestawienie, to wynik osiągnięty przez legendarny film wygląda dość marnie, ale to jedynie pozory. Dzisiejszy milion to przecież nie to samo, co milion sprzed lat i niecałe czterysta milionów na koncie filmu pana Fleminga to, na dzisiejsze pieniądze, prawie… cztery miliardy. I już jest jasne, czemu hollywoodzkie studia nie uwzględniają inflacji, bijąc kolejne rekordy; wtedy na szczycie rzadko by się cokolwiek zmieniało, a tak mamy istną sztafetę, która, jak już zostało powiedziane, emocji przysparza nie tylko ludziom faktycznie na tych filmach zarabiającym, ale i nam, publiczności. A przecież podium może zadrżeć jeszcze w tym roku, bo czekamy na wielki finał „Gwiezdnych wojen”, który już przebił przedsprzedażowe wyniki poprzednich części sagi. Czy Jedi pokonają tryumfujących Avengers? Zobaczymy w niedalekiej przyszłości.

Lubisz słuchać Zenka Martyniuka? Mamy dla Ciebie dobrą wiadomość – powstanie film o królu Disco-Polo. Więcej informacji znajdziesz tutaj: POWSTANIE FILM O POLSKIM KRÓLU DISCO-POLO. BĘDZIECIE OGLĄDAĆ?

Czy szampon, którego używasz jest odpowiedni dla Twojej głowy i włosów? Dowiesz się tego tutaj: JAK ODPOWIEDNIO WYBRAĆ SZAMPON DO WŁOSÓW? TO NIE TAKIE PROSTE!

Piotr Otto