Dokładnie osiem lat temu, 1 listopada 2011 roku, kapitan Tadeusz Wrona stał się najpopularniejszym pilotem Polski. Ze względu na awarię, podjął próbę wylądowania gigantycznym Boeingiem 767 bez wysuniętego podwozia, i brawurowo posadził maszynę na płycie lotniska Chopina w Warszawie. Swoim wyczynem uratował 231 osób. Jego nazwisko szybko trafiło na czołówki gazet, o polskim pilocie rozprawiały się też zagraniczne media.

Za naszym pośrednictwem możesz zapoznać się z wywiadem z niesamowitym człowiekiem, który na łamach serwisu viva.pl w rozmowie z Krystyną Pytlakowską opowiedział o krytycznej sytuacji na pokładzie, stresie oraz odpowiedzialności za życie kilkuset ludzi.

Krystyna Pytlakowska: Kiedy Pan sobie uzmysłowił, że sytuacja jest krytyczna?

Tadeusz Wrona: Gdy pomyślałem, że lądowanie bez podwozia będę musiał wykonać, pilotując realny samolot z ludźmi na pokładzie. Do tej pory wykonywaliśmy takie manewry tylko na symulatorze.

Taka świadomość przygniata?

Tadeusz Wrona: Przygniata, owszem. Jest napięcie, nie można sobie pozwolić nawet na moment rozluźnienia, trzeba myśleć, jakie czynności wykonać, a nie co się może zdarzyć. Bo przecież w nieskończoność nie mogliśmy latać. Paliwa nieubłaganie ubywało, bo silniki pracowały. Zresztą już wcześniej założyliśmy, żeby zmniejszyć obciążenie samolotu. Pierwsze 20–30 minut to był czas, kiedy powinniśmy jeszcze utrzymywać się w powietrzu, ale już po półgodzinie ciągle sprawdzaliśmy, czy się nie mylimy, czy wskaźniki paliwa reagują prawidłowo. Trzeba było wszystko dokładnie przewidzieć.

Był Pan już pewien, że podwozie się nie wysunie?

Tadeusz Wrona: Wie pani, do końca myślałem, że może jakimś cudem jednak się wysunie. Tak w prezencie od Niego, Najwyższego. Ale próby zawodziły. Podjąłem więc decyzję, że nie mam czasu na dalsze manewry, bo paliwa zostało na 20 minut, a od nich trzeba było jeszcze odjąć osiem, dziewięć minut na dolot. No i z ziemi pytano nas, jak długo to potrwa, gdyż skuteczność piany gaśniczej malała z każdą minutą. Istniała możliwość ponownego rozłożenia dywanu z piany, ale to zajęłoby dodatkowe 15 minut, a paliwa by już nie starczyło… Dlatego powiedziałem: „Lądujemy”.

Mówi Pan to tak spokojnie?

Tadeusz Wrona: Musiałem zachować spokój, chcieliśmy z kolegą – drugim pilotem – skonsultować to lądowanie z fachowcami na ziemi, instruktorami, inżynierami, specjalistami od konkretnych instalacji. Mieliśmy kontakt z centrum kryzysowym, gdzie były dwie osoby. Powiedziano nam, że trudno ściągnąć jeszcze kogokolwiek. Pytam dlaczego, przecież to wtorek, a we wtorki instruktorzy u nas mają zajęcia. Po czym dotarło do mnie, że jest 1 listopada, Wszystkich Świętych. Ludzie odwiedzają groby. Pomyślałem: Ale pech. Popatrzyliśmy na siebie z kolegą, nie trzeba było słów.

Modlił się Pan?

Tadeusz Wrona: Nie było czasu na kontaktowanie się z Bogiem, zresztą nie spodziewaliśmy się katastrofy. Szefowi pokładu powiedzieliśmy, że ten manewr nie jest taki trudny, że wszyscy przeżyją. Może ktoś będzie ranny, ale jeżeli trwałość kadłuba i silników jest taka, jak w parametrach producenta, najwyżej może dojść do zmiany kierunku, na przykład wypadniemy z pasa. Jeśli nawet się bałem, to nie dopuszczałem tego strachu do siebie, bo miałem jeszcze tyle do zrobienia.

W życiu czy w samolocie?

Tadeusz Wrona: W samolocie, ale w życiu też. Jakby miało się ono w tym momencie zakończyć, to szkoda byłoby chociażby tych zawodów szybowcowych, w których miałem wystartować. Szkoda córki, która jest taka młoda. I żona, z którą jeszcze tyle wieczorów można by przegadać. Ale to myślenie odbywało się w ułamkach sekund, bo mieliśmy tyle zajęć. Trzeba było usunąć z kokpitu przedmioty nieprzypięte. Szef pokładu zabrał bagaże podręczne, zamknął je w toalecie. Żeby w trakcie lądowania nie dostać czymś w głowę. Ja oglądam na kanale Discovery katastrofy samolotowe, które są dobrą lekcją poglądową, chociaż naukę płynącą z własnych błędów pamięta się najdłużej, a cudze to tak, jakby książkę przeczytać i odłożyć na półkę.

Podobno przed wylądowaniem uścisnęliście sobie dłonie z drugim pilotem. Na pożegnanie?

Tadeusz Wrona: Przed momentem dotknięcia ziemi popatrzyliśmy na siebie. „Dzięki za twój wysiłek, za współpracę. Mam nadzieję, że zobaczymy się na tym świecie”, powiedziałem mu w myślach. Ale na głos tylko podziękowałem.

Kiedy zbliżał się Pan już do ziemi, wiedząc, że za minutę samolot usiądzie, był Pan spięty?

Tadeusz Wrona: Maksymalna koncentracja, ale tego momentu nie pamiętam. To nie było tak, że lecimy, lecimy i nagle buch o ziemię. Musiałem wymierzyć precyzyjnie, żeby samolot bez przechyłów dotknął pasa startowego. Gdyby wystąpiły podmuchy wiatru, to mogło nas z tego pasa po prostu zwiać. Ale warunki pogodowe były dobre. Dostaliśmy więc ten łut szczęścia, który nam pomógł wylądować.

Słyszał Pan w kokpicie, co się dzieje w kabinie pasażerskiej?

Tadeusz Wrona: Nie, tam panowała cisza, żadnych krzyków, głośnego płaczu. Szef pokładu przychodził do nas z meldunkami. I tylko on widział, że ludzie trzymają się za ręce. Ale kiedy zaczęliśmy podchodzić do lądowania, musieli przyjąć pozycję ochronną – głowa pomiędzy kolanami, poniżej oparcia foteli.

Kiedy odczuł Pan ulgę?

Tadeusz Wrona: Dopiero w momencie, kiedy szef pokładu zameldował nam, że wszyscy pasażerowie są już na zewnątrz. Wcześniej napięcie nie puszczało, bo musiałem wykonać najdłuższy ślizg w moim życiu – pas ma trzy i trzy dziesiąte kilometra, a myśmy się zatrzymali po dwóch kilometrach. Tylko na nartach ślizgi bywają dłuższe.

Jeździ Pan na nartach?

Tadeusz Wrona: Jeżdżę, ale to zupełnie coś innego niż pilotowanie samolotu bez podwozia. Wie pani, co mnie zastanowiło? Cisza. Szorowaliśmy brzuchem po betonie, a nic nie było słychać. Gdy są wypuszczone koła, to słyszy się ich uspokajający stukot. A tu tylko szum powietrza, szum silników i wentylatorów chłodzących.

Ile to trwało mniej więcej?

Tadeusz Wrona: To ślizganie? Może minutę, może 45 sekund. Dla mnie całą wieczność. Mówią, że ludzie zaczęli klaskać, ale ja tego nie słyszałem. Zresztą musieli błyskawicznie opuścić samolot.

Zastanawiało Cię kiedykolwiek jak odczuwamy przejście z życia na łono śmierci? Najnowsze badania naukowców wyjaśniają tę kwestię. Więcej informacji znajdziesz tutaj: NAUKOWCY SPRAWDZILI, CO DZIEJE SIĘ Z NAMI, GDY WYDAMY OSTATNIE TCHNIENIE. TO ODKRYCIE ZMIENIA WSZYSTKO!

Śmierć bliskiej osoby jest ogromnym ciosem w serce dla większości ludzi. Jak z utratą ukochanego męża radzi sobie żona Jana Kobuszewskiego, dowiesz się tutaj: BYŁA ŻONĄ AKTORA PRZEZ 63 LATA. TERAZ NIE MOŻE PORADZIĆ SOBIE ZE STRATĄ

Piotr Otto