Pożegnali ją fani, artyści, politycy. Ale pośród wielu wzruszających słów i pożegnań pojawiły się też słowa, które — choć wypowiedziane z bólu — dziś budzą sprzeciw: „przegrała walkę z rakiem”.

Dla wielu to tylko figura językowa. Dla innych — krzywdzące uproszczenie. W ostatnich dniach po tej śmierci rozpoczęła się w Polsce cicha, ale ważna dyskusja o tym, jak rozmawiamy o chorobach nowotworowych i o umieraniu.

Jednym z pierwszych, którzy zabrali głos, był ojciec Grzegorz Kramer. Jezuita, który od kilku tygodni przebywa w hospicjum w Pucku, pisze o śmierci z ogromnym zrozumieniem i delikatnością. Obserwując codzienne odejścia, nie zgadza się na to, by mówić o nich jak o porażkach.

„Rak to nie jest żadna bitwa. To choroba, która czasem kończy się śmiercią, ale śmierć nie jest przegraną. Kiedy tak mówimy i piszemy, to jakbyśmy mówili, że całe życie chorego człowieka było porażką. Nie było.”

Jego słowa nie są polemiką — są apelem. Byśmy wszyscy, jako społeczeństwo, jako dziennikarze, jako bliscy, zaczęli mówić o śmierci tak, jak na to zasługuje: z empatią i bez uproszczeń.

Psycholożka Milena Dzienisiewicz również przestrzega przed używaniem militarnego języka w kontekście chorób nowotworowych. Jej zdaniem, takie słowa jak „walka”, „porażka”, „przegrana” mogą nieść więcej szkody niż pożytku — zarówno dla pacjentów, jak i ich rodzin.

„To język, który buduje wrażenie, że jeśli ktoś umiera, to dlatego, że się nie postarał, że był za słaby. A to jest absolutnie nieprawdziwe i okrutne.”

Tego rodzaju narracja może też potęgować lęk u osób, które dopiero zaczynają swoją drogę z chorobą. Bo jeśli rak to wojna — to kto ma ochotę iść na front?

W kwietniu tego roku kabaret Hrabi ogłosił, że Kołaczkowska zawiesza działalność z powodu leczenia. Nikt nie mówił wprost, co się dzieje — z szacunku do prywatności. Ale z dnia na dzień stało się jasne, że sytuacja jest poważna. Gdy zmarła w lipcu, zespół napisał: „Wyczerpaliśmy wszystkie dostępne formy leczenia. Wierzyliśmy w cud. Cud nie nastąpił.”

Ale to nie znaczy, że przegrała. Kołaczkowska nie była żołnierzem — była artystką, która do końca była obecna w sercach innych. Nie prowadziła wojny — żyła najlepiej, jak potrafiła. I z tego życia zostawiła ogromne dziedzictwo: śmiech, prawdę, wzruszenie.

Dyskusja, która rozgorzała po jej odejściu, nie jest burzą medialną — to coś więcej. To próba uzdrowienia naszego języka i sposobu, w jaki traktujemy osoby chore.

Możemy zamiast „walki” mówić o drodze. Zamiast „porażki” — o odchodzeniu z godnością. Bo nikt, kto przeżył tak intensywne, twórcze i piękne życie, nie zasługuje na to, by na końcu jego historii postawić słowo „przegrał”.

Joanna Kołaczkowska nie przegrała. Ona była obecna. Była darem. I będzie — w pamięci, w cytatach, w śmiechu, który zostawiła.

To też może cię zainteresować: Adam Małysz pogrążony w żałobie. "Trudno uwierzyć w to, co przed chwilą się dowiedziałem"

Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Po 84 latach los daje im wyjątkową szansę. Ten znak zodiaku czeka przełom