Latami brałam nadgodziny, pracowałam w święta i weekendy, żeby niczego jej nie zabrakło. Nie miała łatwego dzieciństwa – nie z powodu biedy, ale dlatego że jej ojciec nigdy nie był domowym typem. To ja dźwigałam wszystko. Szkołę, lekarzy, pierwsze rozczarowania, nocne pobudki, strachy i płacze.

A dziś? Dziś jestem dla niej kimś… zbędnym.

Moja córka ma trzydzieści dwa lata. Dorosła, wykształcona, z dobrą pracą. A ja wciąż haruję po godzinach, bo „mamo, przecież to tylko drobiazg”, „mamo, pomóż, bo mi się budżet nie spina”, „mamo, weź mi pożycz na nową sofę, samą ratą się zajmę”. Tylko że tej raty jakoś nigdy nie wpłaciła. A ja głupia płaciłam za nią po cichu.

Zawsze tłumaczyłam jej, że rodzina jest od pomagania. Że mama jest od tego, by wspierać. Ale im więcej dawałam, tym mniej dostawałam z powrotem. I nie chodziło o pieniądze. Chodziło o serce.

Zawsze myślałam, że mamy bliską relację. Że mimo trudnych lat po rozwodzie, gdy jej ojciec pojawiał się i znikał, to ja byłam jej oparciem. Jej domem. Jej wszystkim.

A rzeczywistość okazała się brutalna.

Najbardziej bolało mnie to, co stało się ostatnimi miesiącami. Córka potrafi zadzwonić do mnie tylko wtedy, kiedy czegoś potrzebuje. A gdy przyjeżdża do domu – rzadko, ale jednak – nawet na mnie nie spojrzy.

Wchodzi do środka, rzuca krótkie „cześć”, mija mnie w drzwiach jak powietrze i biegnie prosto do mojego byłego męża.

Do człowieka, który nie pamiętał o jej urodzinach, który nie pojawił się na połowie zebrań szkolnych, który przyprowadzał ją do domu tylko po to, żeby znowu jechać na imprezę.

Córka przychodzi odwiedzać… jego. Nie mnie.

– Tatusiu – piszczy, gdy go obejmuje – tęskniłam!

A mnie nawet nie zapyta, jak się czuję, jak mi minął dzień, czy żyję, czy umieram.

Stoję z boku jak ktoś obcy. Jak lokatorka cudzego domu.

Przyszedł taki dzień, że przygotowałam dla niej ulubioną zupę. Taką, jaką gotowałam, gdy była mała – krem z dyni z prażonymi pestkami. Wiedziałam, że lubi. Chciałam ją zaskoczyć. Chciałam, żeby poczuła, że wciąż jestem dla niej domem.

Weszła.Minęła mnie z telefonem przy uchu.


– Tatuś! – krzyknęła z przedpokoju. – Zrobiłeś mi tę herbatę, którą lubię?

Zupa została nieruszona. Łyżka nawet nie dotknęła powierzchni.

Wyszła po pół godzinie. Do mnie nie powiedziała nic.

Kiedy drzwi się zamknęły, usiadłam przy stole i patrzyłam na tę zupę, która tak szybko ostygła. Jak moje serce. Jak moje złudzenia.

Zrozumiałam wtedy coś bolesnego: można oddać komuś całe życie, a w zamian dostać… pustkę.

Moja córka kocha ojca, bo „tatuś niczego nie zabraniał”, „tatuś nie krzyczał”, „tatuś był fajny”.

A ja byłam ta od obowiązków. Ta od realnego życia. Ta od rachunków, lekarzy i rzeczy trudnych.

Może dlatego dziś jestem niewidzialna.

Nie wiem jeszcze, jak sobie z tym poradzić. Ale wiem jedno: serce matki też ma granice.

A moje właśnie zaczęło pękać.

To też może cię zainteresować: Pogoda na Boże Narodzenie 2025. IMGW już wskazuje, czego możemy się spodziewać

Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Z życia wzięte. "W sanatorium odnalazłam prawdziwą miłość": Wszystko runęło, gdy pojawiła się żona mężczyzny, którego pokochałam