Byli małżeństwem przez czterdzieści lat. To było zwykłe małżeństwo, dalekie od sielanki, którą pokolenie ich dzieci tak sumiennie przedstawia teraz w sieciach społecznościowych.

Nie żyło im się dobrze. Nie osiągnęli szczytów kariery: skończyła studia językowe, w latach dziewięćdziesiątych pracowała jako tłumaczka w jednym z najatrakcyjniejszych warszawskich hoteli, potem przyszła pewnego ranka, zrzuciła buty, nalała sobie herbaty. Od niechcenia położyła na stole paczkę banknotów - miesięczną pensję.

Ta decyzja zaważyła o całej reszcie ich wspólnego życia

Powiedziała mężowi, że odchodzi z pracy. Bo chce żyć normalnie, póki ma siły, a nie biegać w tych cholernych butach od rana do wieczora, promieniejąc uśmiechem, nawet jeśli jest się zgiętym w pół z bólu.

Wspierał, choć wiedział, że od tego momentu na fasadzie ich małżeństwa pojawiła się mała rysa: ona nie chciała pracować, ale chciała żyć dostatnio. Nie umiała liczyć, planować i co tam, nie chciała nawet myśleć o jutrze: „Jutro będzie jutro, a dziś chcę te perfumy, ten płaszcz, te kolczyki”.

Pracował ciężko. Pracował jak każdy inny, bo nie było zawodu. Ciężko pracował. Chciał zapewnić jej godne życie, ale zawsze okazywało się, że mógł trochę więcej. Płaszcz z norek. Córka - nowe buty.

Zawsze wydawał się trochę za daleki do ​​prawdziwego mężczyzny, który mógłby zrobić wszystko, wszystkich nakarmić, wszystkich ubrać, wszystkich ochronić.

I to „trochę” było początkiem jego wypalenia. Praca nie sprawiała radości - można ją było jednak tolerować; ale nie przyniosła też wdzięczności swoim bliskim - tylko półuśmiech, za mało podziękowań, „no, oczywiście, ale nadal potrzebujemy…”

Pewnego dnia upadł z powodu wylewu. To cud, że karetka przyjechała w mniej niż godzinę. To cud, że po udarze mógł chodzić, a pół roku później jego ręka odzyskała dawną siłę.

Córka już wtedy biła na alarm, poinstruowana o przeprowadzce do miasta, bliżej opieki medycznej, była gotowa pomóc rodzicom. Kategorycznie odmówili: przyzwyczaili się do odosobnionego życia, przyzwyczaili się do rutyny.

Pewnego dnia obudził się z uczuciem, że nie może ruszyć ramieniem. Palce nie działały. W ogóle. Noga też się nie poruszyła. Ból głowy. Ciśnienie, trzeba było monitorować ciśnienie, ale oczywiście nie pilnował tego, a pigułki, o których ciągle przypominała mu żona, wciąż brał co drugi raz.

Żona opiekowała się mężem, jakoś kosiła trawę, sadziła kartofle w ogródku, zbierała jabłonie, gotowała konfitury i piekła jesienią szarlotkę.

Często rozmawiali o tym, jak fajnie się wszystko potoczyło: we dwoje, mają siebie, nie trzeba codziennie wstawać do pracy, a przed nimi jeszcze dziesięć, a nawet dwadzieścia lat życia.

Oboje wiedzieli, że pójdzie on pierwszy. Dlatego otoczono go szczególną opieką. Żona nie dbała o siebie, czując się winna swojego ówczesnego życia, w którym brakowało jej futer z norek i złotej biżuterii, cały czas chciała więcej. Teraz najogromniejszym marzeniem, jakie widziała, była kosiarka do trawy, dobra łopata do śniegu i hydraulika, która nie pęka na mrozie.

Zapomniała w tym wszystkim o diagnozie, jaką kiedyś postawił jej lekarz - kłopoty kardiologiczne. I tak na odludziu, gdzie karetki dojeżdżają zbyt późno, doznała zawału serca i odeszła. Na szczęście, ich córka była już w drodze, wiedziona ponurym przeczuciem... Dzięki temu, jej stary ojciec mógł być wciąż otaczany opieką.

Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Król Karol III nie może liczyć na taryfę ulgową. Stał się celem kolejnego paskudnego incydentu. Do akcji musiała wkroczyć policjanci

O tym się mówi: Lech Wałęsa skarży się na swoją rodzinę. Najbardziej oberwało się jego żonie Danucie