„Cóż, jesteś o wiele piękniejsza od niej!" Zakończyła moja najlepsza przyjaciółka, kiedy po raz pierwszy zdecydowałam się pokazać zdjęcie tej dziewczyny. „Nie, oczywiście, że jest dobra, ale ty, swoimi luksusowymi włosami, po prostu ją przyćmiewasz”.
Moja przyjaciółka starała się, jak mogła, żeby mnie pocieszyć. To była nasza przedświąteczna kolacja, którą tradycyjnie zjadałyśmy z czterema dawnymi koleżankami z uczelni. Nie chciałam dotykać tego tematu, aby nie zepsuć świąt, ale nie mogłam się powstrzymać, wybuchnęłam płaczem i powiedziałam im wszystko.
Mój mąż, z którym mieszkaliśmy przez 13 lat, zostawił mnie dla innej kobiety. Ostatnie miesiące naszego wspólnego życia były zatrute podejrzliwością i jednocześnie zaprzeczeniem tego, co się działo. W końcu odkryłam ich korespondencję. Mężczyzna, którego kochałam, napisał do innej kobiety: „Jeśli miłość jest zdolna do poświęcenia, to jestem gotów na wszystko – po prostu być z tobą”.
To mnie sparaliżowało. Trzeba było jednak zaakceptować nową rzeczywistość. Mąż był uczciwy i zrobił dokładnie to, co powiedział. Poświęcił nasz dom, hałaśliwe kolacje przy okrągłym stole z dziećmi, które tak bardzo kochał, wycieczki samochodowe, na które tak radośnie się przygotowywaliśmy. Już nigdy nie będziemy mieli wspólnego świątecznego poranka, nie będziemy mogli wymieniać spojrzeń i uśmiechać się do siebie, widząc radość dzieci rozpakowujących prezenty.
Poświęcił to wszystko dla innej kobiety, piętnaście lat młodszej ode mnie. Powiedziałam to moim przyjaciółkom i łzy popłynęły do miski makaronu. "Ale jesteś taka piękna!" - to pocieszające i bezsensowne zdanie, które usłyszałam tamtego wieczoru i słyszałam je przez kilka następnych miesięcy. I muszę przyznać, że czasami pomagało. Fajnie było, że ktoś nadal widzi we mnie atrakcyjną i pożądaną kobietę, nawet jeśli nie odstraszyło to mojego męża od tamtej baby.
Moje przyjaciółki, które nie były najbardziej oszczędne w komplementach, przypomniały mi też o innych moich zaletach, które ich zdaniem również dodawały mi punktów: „Tak dobrze gotujesz, a nawet sama pieczesz chleb”. Przyjaciółki, które starały się schudnąć, wspominały, jak bohatersko schudłam po urodzeniu dwójki dzieci i teraz nosiłam dżinsy w tym samym rozmiarze, co w młodości. Czy on jest ślepy? - zastanawiały się. „Dałaś mu dwoje dzieci” — przypomniały te, które ich nie miały.
Wszystkie te pochlebne słowa zostały wypowiedziane z czystego serca z nadzieją wsparcia mnie i na zawsze będę wdzięczna moim przyjaciółkom. Teraz rozumiem, że przede wszystkim widziały we mnie te cechy i rezultaty życiowe, których nie miały same.
Jednak dobrze pamiętam to sobotnie popołudnie w listopadzie, kiedy wysłaliśmy dzieci do matki i wreszcie mogliśmy porozmawiać otwarcie. Wydawało mi się, że mamy jeszcze szansę wszystko naprawić. Myliłam się - było po wszystkim. Wyjaśnił to bardzo prosto i chłodno, patrząc przez moje ramię: „Wcześniej wydawało mi się, że jesteś odpowiedzią na wszystkie moje pytania. Dzięki niej nagle odkryłem, że istnieją zupełnie nowe poziomy, szersze niż rzeczywistość, do której byłem przyzwyczajony. Nie mogę żyć z jasnymi odpowiedziami, które mnie uszczęśliwiały, zanim ją poznałem”.
Wyszedł. Nadszedł czas na obiad, ale oczywiście nie mogłam jeść. Napełniłam wannę nieznośnie gorącą wodą, ręce mi się trzęsły i wydawało się, że wszystko w środku też się trzęsie, wypierając narządy wewnętrzne. Uważnie przyjrzałam się brzuchowi ze skórą rozciągniętą po dwóch trudnych ciążach. Nigdy nie będzie tak jędrny jak wtedy, gdy się poznaliśmy i nie potrafiliśmy się od siebie oderwać.
Pomyślałam, że ciało 24-letniej kobiety wygląda bardziej uwodzicielsko i pożądanie. Czy to nie mój zmieniony wygląd? Może źle umieściłam priorytety i nie zwróciłam na to wystarczającej uwagi? Nie interesowała mnie ani komunikacja, ani łóżko. Wrócił z ruchliwych podróży służbowych zmęczony i spotkały go nasze hałaśliwe dzieci, które prawie nigdy nie dawały nam możliwości bycia sam na sam. Musiałam przemyśleć nasze życie w taki sposób, aby był czas dla nas dwojga.
Przez sekundę myślałam o moim przyszłym życiu w samotności i ogarnęła mnie panika. Kolejne cztery miesiące spędziłam na wyczerpujących zmartwieniach: dzieleniu i sprzedaży domu, przywracaniu mojego panieńskiego nazwiska, ponownym wystawianiu dokumentów na moje poprzednie nazwisko. Jednak to wszystko było niczym w porównaniu z bólem, którego doświadczyłam, gdy dowiedziałam się o jego zaręczynach zaledwie kilka tygodni po tym, jak sfinalizowaliśmy nasz rozwód. Teraz przyjechała z nim po dzieci na weekend. Była z nim na wszystkich wspólnych obiadach z naszą rodziną. I przez cały ten czas nie mogłam powstrzymać naszej „konkurencji”, umacniając swoją pozycję tymi argumentami i komplementami, którymi hojnie obdarzały mnie koleżanki: „Jesteś piękna. Jesteś miła i taktowna. Byłaś cudowną żoną”. Jednak nawet powtarzanie tych stwierdzeń niewiele mi pomogło.
Pewnego dnia znajomy powiedział przez telefon zdanie, które nagle mną wstrząsnęło. Powiedział: „Cokolwiek robi twój partner, jest tylko jego wyborem, który w żaden sposób cię nie charakteryzuje. To, co się stało, nie ma nic wspólnego z tobą osobiście i z tym, co możesz lub nie możesz zrobić dla swojego związku”. To zdanie pojawiło się w czasie, gdy najbardziej go potrzebowałam. Po miesiącach niekończących się porównań i roszczeń przeciwko sobie, poczucie winy i bezsilności zaczęły ustępować. Zasnęłam, wciąż na nowo wracając do tych słów, stopniowo uświadamiając sobie całą ich prawdę. Jego odejście nie ma nic wspólnego z tym, kim byłam lub nie byłam dla niego. I nawet jeśli wyobrazimy sobie, że istnieje idealna kobieta, której obrazowi odpowiadałabym w 150%, wynik naszego małżeństwa mógłby pozostać dokładnie taki sam.
Jestem prawdziwą osobą i mam prawo być w złym humorze, być zmęczona, czuć się niepewnie i prosić o pomoc. Zaakceptowałam i pokochałam własną niedoskonałość. To był punkt zwrotny, po którym z każdym dniem było mi łatwiej. Tak, wciąż mam okresy przygnębienia i samobiczowania, ale w głębi duszy zawsze wiem, że nie pozwolę, aby ten stan mnie przejął. Cały ból, przez który musiałam przejść, otworzył we mnie nową stronę: taką, która nie zależy już od ocen osób postronnych, a nawet bliskich, dodaje mi sił, smaku i zainteresowania kontynuowaniem mojej podróży.
O tym się mówi: Z życia wzięte. Długo pracowałam za granicą. Kupiłam mieszkanie trójce dzieci, ale nie pozwolili mi nawet przenocować