Tą, co piecze ciasta, rozkłada klocki na dywanie i tuli dzieci z bezwarunkową czułością. W oczach mojej synowej jestem wygodną pomocą – darmową opiekunką z sercem na dłoni. Ufa mi. Zostawia mi dzieci z przekonaniem, że są w najlepszych rękach.
A ja… mam ochotę krzyczeć.
Bo kiedy tylko zamyka za sobą drzwi, a jej perfumy powoli opadają z powietrza, czuję, jak moje ciało sztywnieje. Jak dłoń sama zaciska się na kuchennym blacie. Jak oczy robią się puste. Jak włącza się coś, co nie powinno się nigdy włączać.
To nie ich wina. Te dzieci są dobre. Mądre. Kochane. Ale ja – nie umiem być dla nich babcią.
Nie potrafię rozmawiać, bawić się, śmiać. Kiedy mnie o coś pytają, odpowiadam chłodno. Gdy się kłócą – wrzeszczę. Gdy płaczą – zamykam ich w osobnych pokojach, żeby mieć spokój. Włączam telewizor, daję im ciastka i każę siedzieć cicho. Jak tylko się da – uciszam. Odrzucam. Duszę w nich to, czego nigdy sama nie miałam.
Bo prawda jest taka, że dzieci... mnie przerażają. Budzą we mnie coś, co myślałam, że pochowałam dawno temu.
Własne dzieciństwo.
Ojciec był tyranem. Matka – cieniem. Krzyk, pas, lodowate spojrzenie, milczenie przy stole. Nigdy nie usłyszałam „kocham cię”. A gdy sama zostałam matką, myślałam, że wszystko zmienię.
Nie zmieniłam.
Wychowałam mojego syna twardą ręką. Bez czułości, bez przytulania, bez bajek na dobranoc. I choć dziś mówi mi „mamo, dziękuję ci za wszystko”, wiem, że wewnątrz coś w nim zostało puste.
Teraz jego dzieci stoją w moim salonie. Z ufnością. Z otwartymi ramionami. A ja nie potrafię ich objąć. Nie potrafię przestać ich odpychać.
Kiedy synowa pyta, jak było – kłamię. Mówię, że „było cudownie”. Że się śmialiśmy. Że bawiliśmy się w sklep i gotowaliśmy zupę. A potem patrzę, jak tuli swoje dzieci, całuje je w czoło… i czuję coś, czego nie potrafię nazwać.
Zazdrość? Żal? Nienawiść do samej siebie?
Nie wiem.
Wiem tylko, że nie cierpię tych wizyt. Bo każda z nich przypomina mi, kim byłam. I kim już nigdy nie potrafię być.
Ale one wracają. Uśmiechnięte. Z rysunkami w rękach. Wołają „babciu!”. A ja się uśmiecham. Bo tak trzeba. Bo tak wypada. Bo takiego kłamstwa nauczyło mnie życie.
I tylko modlę się, by ich serca nie zapamiętały mojego chłodu tak, jak moje pamiętało tamten.
To też może cię zainteresować:
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: