Każdy rodzic marzy o szczęściu swojego dziecka. Kiedy mój syn, Marek, oznajmił, że przeprowadza się do innego kraju, poczułam mieszankę dumy i smutku. Cieszyłam się, że ma odwagę, by spełniać marzenia, ale wiedziałam, że będzie mi go brakować. Był moim jedynym dzieckiem, moją największą radością i sensem życia. W tamtej chwili nie wiedziałam jednak, jak bolesna stanie się ta rozłąka.
Na początku wszystko wydawało się w porządku. Marek dzwonił regularnie, opowiadał o swojej nowej pracy, znajomych, o tym, jak dobrze sobie radzi. Cieszyłam się z każdego telefonu, czekałam na jego głos jak na coś, co wypełniało pustkę w moim życiu. Każde jego „Mamo, jak się masz?” było dla mnie balsamem na samotność.
Z czasem jednak rozmowy stawały się coraz rzadsze. Najpierw dzwonił raz w tygodniu, potem raz na miesiąc, aż w końcu kontakt ograniczył się do kilku minut co pół roku.
– „Wiesz, mamo, mam teraz tyle pracy,” tłumaczył, gdy zapytałam, dlaczego tak rzadko się odzywa. „Nie martw się, wszystko u mnie dobrze.”
Nie martw się. Te słowa brzmiały w moich uszach jak ironia. Jak mogłam się nie martwić, kiedy czułam, że powoli przestaję być częścią jego życia? Marek był moim światem, a teraz miałam wrażenie, że dla niego jestem tylko przeszłością.
Najtrudniejsze były święta. W naszym domu zawsze obchodziliśmy je razem. Choinka, świąteczne potrawy, wspólne kolędowanie – to były momenty, które dawały mi siłę na cały rok. Ale odkąd Marek wyjechał, wszystko się zmieniło. Pierwsze święta spędziłam sama.
Pamiętam, jak siedziałam przy stole, patrząc na puste krzesło obok mnie. Miałam nadzieję, że zadzwoni, choćby na chwilę, by powiedzieć „Wesołych Świąt.” Ale telefon milczał.
Każde kolejne święta były coraz trudniejsze. Starałam się nie pokazywać bólu, gdy znajomi pytali o Marka. Zawsze odpowiadałam, że ma się dobrze, że pracuje, że jest szczęśliwy. Ale w środku czułam się jak porzucona. Jakby moje poświęcenie przez wszystkie te lata – wychowanie go, wsparcie, oddanie – zostało zapomniane.
Pewnego dnia, podczas jednego z rzadkich telefonów, zebrałam się na odwagę i zapytałam wprost:
– „Marek, dlaczego nie przyjeżdżasz? Dlaczego nawet nie dzwonisz? Czy zrobiłam coś, co cię zraniło?”
Na chwilę zapadła cisza, a potem usłyszałam jego głos, nieco zniecierpliwiony.
– „Mamo, nie przesadzaj. Przecież dzwonię, gdy mam czas. Nie mogę być cały czas przy tobie, mam swoje życie.”
Te słowa złamały moje serce. Wiedziałam, że Marek ma rację, że dorosłe dzieci mają swoje życie. Ale czy to oznaczało, że ja już nie jestem jego rodziną? Czy bycie matką kończyło się w momencie, gdy dziecko wyfrunęło z gniazda?
Dziś, gdy zbliżają się kolejne święta, znowu będę sama. Choinka pozostanie nieubrana, a stół – pusty. Marek pewnie znów nie zadzwoni, bo „będzie zajęty.” A ja spędzę ten czas z moimi wspomnieniami – o małym chłopcu, który biegał po domu, śmiał się i nazywał mnie swoją najlepszą przyjaciółką.
Żyję z nadzieją, że może kiedyś zrozumie, jak bardzo mi go brakuje. Że być może któregoś dnia zapuka do moich drzwi z uśmiechem i powie: „Mamo, jestem w domu.” Ale z każdym mijającym rokiem ta nadzieja staje się coraz słabsza, a samotność – coraz większa.
To też może cię zainteresować: Portugalczycy deklasują Polaków w Lidze Narodów. Cristiano Ronaldo komentuje zwycięstwo
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Z życia wzięte. "Mój mąż uważa, że nie potrzebuję urlopu": Sam co roku wyjeżdża z kolegami i zostawia mnie z dziećmi