Zamiast tego zobaczyłam w ich oczach… pretensję.
Kiedy pierwszy raz wyjeżdżałam, Kasia miała siedem lat, Mateusz cztery. Siedzieli przy stole, nogi zwisały im spod krzeseł, nie dosięgając podłogi. Płakali.
– Mamusiu, a jak długo będziesz w tej „Italli”? – dopytywała Kasia, kalecząc nazwę.
– Niedługo, kochanie – kłamałam, głaszcząc ją po włosach. – Tylko trochę. Musimy spłacić kredyt, kupić wam porządne buty, książki… Zobaczysz, jak szybko zleci.
Mąż siedział obok, milczący. To ja umiałam język, ja załatwiłam wyjazd do opieki nad starszą panią. Ja miałam „konkretną ofertę”. Jego zakład właśnie zwolnił pół załogi.
– Jak wrócisz, to będziemy bogaci? – spytał Mateusz.
– Nie bogaci – uśmiechnęłam się przez łzy. – Ale wam będzie lżej.
Nie wiedziałam wtedy, że „niedługo” zamieni się w piętnaście lat.
Za granicą czas liczy się inaczej. Nie w świętach, nie w porach roku. W przelewach.
Pierwsza wypłata – stary dług w banku spłacony.
Druga – nowe łóżko dla dzieci.
Trzecia – kurtki zimowe.
Czwarta, piąta, szósta – czesne, książki, korepetycje z angielskiego, bo „niech mają lepiej niż ja”.
Starsza pani, którą się opiekowałam, była wymagająca, ale sprawiedliwa. Wstawałam o piątej, kładłam się o dwudziestej trzeciej. Sprzątałam, gotowałam, pomagałam jej się ubierać, słuchałam tych samych historii po raz setny.
Wieczorami dzwoniłam do domu.
– Mamusiu, dostałam piątkę z dyktanda! – krzyczała do słuchawki Kasia.
– Mamo, dziś strzeliłem gola! – chwalił się Mateusz.
– Jestem z was dumna – powtarzałam. – Jeszcze trochę, dzieci, jeszcze chwilkę, zarobimy na wszystko.
„Chwilka” rosła jak śniegowa kula.
Po pięciu latach zmarł mój mąż. Zawał. 47 lat. Dostałam telefon późno w nocy, od sąsiadki. Głos miała zduszony, słowa uciekały jej z ust.
– Wrócę – powiedziałam wtedy dzieciom przez telefon. – Muszę wszystko załatwić. Potem zobaczymy, co dalej.
Wróciłam na pogrzeb.
Kasia miała już długie włosy i chłodny wzrok nastolatki. Mateusz stał przy trumnie z zaciśniętymi szczękami.
– Mamo, przecież mówiłaś, że przyjedziesz, jak tata zachorował – wyrzuciła z siebie Kasia, gdy zostaliśmy sami w kuchni. – A ty ciągle mówiłaś „nie mogę, nie teraz, nie ma mnie kto zastąpić”.
– Dziecko, ja miałam umowę, obowiązki… – próbowałam tłumaczyć.
– A my co? – przerwała. – My nie byliśmy twoim obowiązkiem?
Te słowa zostały ze mną, kiedy po pogrzebie znów wsiadałam w autobus na zachód.
„Muszę jeszcze trochę popracować” – tłumaczyłam sobie. – „Teraz już sama ich nie utrzymam, muszę być podwójnym rodzicem. Muszą skończyć szkoły, mieć start”.
Tak minęło kolejnych dziesięć lat.
Przez te wszystkie lata wracałam tylko na święta. Czasem na tydzień latem. Za każdym razem widziałam w domu coraz mniej mojego życia.
Na ścianach pojawiały się nowe zdjęcia – klasy, wycieczki, znajomi. Na lodówce – magnesy z miejsc, w których nie byłam.
– Byliśmy nad morzem z klasą – mówił Mateusz. – Fajnie było.
– A nie dało się przełożyć? – pytałam głupio.
– Na co? Na twój przyjazd? – prychnął. – Mamo, my tu żyjemy cały rok, nie tylko w twoim grafiku.
Kiedyś przywiozłam dzieciom markowe buty – takie, jakie widywałam u młodych na ulicach.
– Teraz nikt takich nie nosi – mruknęła Kasia. – Ale dzięki.
Coraz częściej łapałam się na tym, że kupuję im rzeczy, a nie potrafię kupić ich czasu.
Decyzję o powrocie podjęłam nagle.
Pani, którą się opiekowałam, zmarła. Jej dzieci zaproponowały mi opiekę nad dziadkiem – znowu od nowa, znowu „na lata”.
Usiadłam na łóżku w małym pokoju, który był moim światem przez tyle czasu. Spojrzałam na walizkę, w której przyjechałam kilkanaście lat temu. Stała w rogu, trochę zardzewiała, wgnieciona.
„Jeśli nie wrócę teraz, nie wrócę już nigdy” – pomyślałam. – „Za chwilę wnuki będą duże, dzieci całkiem obce. Zostanę tu, w cudzym domu, aż mnie samej ktoś będzie musiał zamknąć oczy”.
Kupiłam bilet w jedną stronę.
– Naprawdę? – nie dowierzała Kasia przez telefon. – Wracasz na stałe?
– Tak – odparłam. – Na zawsze. Już nie będę jeździć.
Po drugiej stronie zapadła dziwna cisza.
– No… dobrze – powiedziała w końcu. – Zobaczymy, jak to będzie.
Myślałam, że to nerwy. Nie wiedziałam, że to zapowiedź.
Kiedy wysiadłam z autobusu, na dworcu pachniało deszczem i kiełbasą z budki. Stały tam moje dzieci.
Kasia – w eleganckim płaszczu, z teczką. Mateusz – w roboczej kurtce, z rękami w kieszeniach.
Przez moment widziałam w nich tamte małe dzieci z kuchni. Chciałam ich przytulić, zasypać pocałunkami.
Przytuliliśmy się. Sztywno. Jak ludzie, którzy dawno nie ćwiczyli bliskości.
– Jak tu wszystko się zmieniło – powiedziałam, rozglądając się po mieście.
– My też – rzucił Mateusz pod nosem.
Wzięli moje walizki.
– U mnie masz pokój – oznajmiła Kasia. – Póki co. Zobaczymy, jak się odnajdziesz.
„Póki co”. „Zobaczymy”.
Jak uchodźca na próbę.
Zamiast radości, czułam… chłód.
Dzieci miały swoje życie. Pracę, znajomych, obowiązki. Ja byłam kimś w rodzaju gościa, który przyjeżdża nie w porę.
Pierwszego dnia, kiedy wyjęłam z torby zdjęcia z Włoch, magnesy, drobne pamiątki, Kasia rzuciła:
– Nie rób z pokoju muzeum emigracji, dobrze? Tu ma być normalny pokój, nie wystawa.
Próbowałam gotować, jak kiedyś.
– Mamo, nie rób tyle – prosiła. – My jemy inaczej. Na mieście, coś szybkiego. Ja na diecie pudełkowej, Mateusz byle co, byle szybko. Nie będziemy siedzieć przy stole o piętnastej, jak kiedyś.
Wieczorami siadałam w ich salonie, próbując włączyć się do rozmowy. Oni rozmawiali o firmach, projektach, ratach, „targetach”. Czasem rzucali we mnie pytanie.
– A ty, mamo, jak tam było? –
Zaczynałam opowiadać o starszej pani, o szpitalach, o obcym języku.
Po dwóch zdaniach ktoś zerkał na telefon. Ktoś inny włączał telewizor.
– O tym już mówiłaś – machała ręką Kasia.
Kulminacja nastąpiła po miesiącu.
Wracałam z zakupów, drzwi były uchylone. Usłyszałam swoje imię i stanęłam jak wryta.
– …ja nie wiem, jak długo ja to wytrzymam – mówiła Kasia do brata. – Mamo w domu to niby ulga, ale też problem. Ona jest wszędzie. Jak otworzę oczy, ona już w kuchni. Jak wracam z pracy, ona czeka, żeby „pogadać”. Ja nie mam kiedy odetchnąć.
– To po co chciałaś, żeby wracała? – zapytał Mateusz.
– Ja chciałam? – prychnęła. – To ona zadzwoniła i oznajmiła, że wraca „na zawsze”. Jak jej powiedzieć: nie przyjeżdżaj, my cię nie potrzebujemy? Jak to brzmi?
Usiadłam po cichu na krześle w przedpokoju.
– Całe życie była tam, nie tu – mówiła dalej Kasia. – Pieniądze przysyłała, jasne, dzięki niej skończyliśmy szkoły, ale co z tego? Jak miałam złamane serce, dzwoniłam do koleżanki, nie do mamy. Jak tata umierał, to jej nie było. Teraz nagle wraca i chce „nadrobić”. Czego ona się spodziewała?
Mateusz westchnął.
– Jest jej ciężko – mruknął. – Tam całe życie harowała. Tu nikogo nie ma oprócz nas.
– No właśnie – wyrzuciła. – A my mamy swoje życie. Ja się boję, że za chwilę będę się budzić z myślą: obowiązki, praca i jeszcze mama. Znowu będę dla niej „projektem”.
Te słowa przebiły mnie na wylot.
Nie wytrzymałam.
– Nie musisz – powiedziałam, wchodząc do salonu. – Nie musisz mnie mieć jako „projekt”.
Oboje podskoczyli.
– Mamo… – zaczęła Kasia, blada.
– Nie, dobrze, że mówisz – przerwałam. – Lepiej słyszeć prawdę, niż udawać, że wszyscy się cieszą. Masz rację. Byłam tam, a nie tu. Przegapiłam wasze dorastanie, wasze kryzysy, wasze życie. Myślałam, że jak przywiozę pieniądze, książki, ubrania, to się jakoś wyrówna. Ale to tak nie działa.
Łzy same napłynęły mi do oczu.
– Dla mnie każdy przelew był dowodem miłości – wyszeptałam. – Dla was – może tylko pieniędzmi.
Kasia spuściła głowę.
– Ja nie chciałam… – zaczęła.
– Wiem, co chciałaś – powiedziałam. – Chciałaś mieć święty spokój. I wiesz co? Masz do tego prawo.
Tej nocy nie spałam. Siedziałam na łóżku, patrząc na walizkę, której nie zdążyłam rozpakować do końca.
Rano podjęłam decyzję.
Spakowałam kilka rzeczy. Resztę zostawiłam.
– Co ty robisz? – Kasia stanęła w drzwiach.
– To, czego bałaś się powiedzieć na głos – odpowiedziałam spokojnie. – Szukam swojego miejsca. Nie będę ci wchodzić w życie z butami. Wróciłam, bo myślałam, że mnie potrzebujecie. Widzę, że daliście sobie radę beze mnie. Teraz ja muszę dać radę bez was.
– Mamo, nie histeryzuj – prychnęła, ale już bez przekonania. – Gdzie ty pójdziesz?
Uśmiechnęłam się smutno.
– Przeżyłam piętnaście lat w obcym kraju bez rodziny, przeżyję i tutaj, w swoim – odparłam. – Nie bój się. Nie będę już nikomu ciężarem.
Po latach pracy za granicą wróciłam do domu.
Myślałam, że wracam do kogoś.
Okazało się, że wracam do siebie. Tylko.
Dzieci mnie nie wyrzuciły. Nie krzyczały, nie zamykały przede mną drzwi. One po prostu nie potrafiły się ucieszyć tak, jak ja sobie to wymarzyłam. Ich radość miała smak obowiązku, zakłopotania, poczucia winy.
Ja za to pierwszy raz zobaczyłam jasno coś, co przez lata sobie wygładzałam:
czasem, oddając się w całości rodzinie „dla ich dobra”, wraca się do ludzi, którzy nauczyli się żyć bez ciebie.
I wtedy największą odwagą nie jest zostać na siłę, tylko spokojnie odejść – zanim w ich ustach na dobre zostanie tylko jedno słowo: pretensja.
To też może cię zainteresować: Z życia wzięte. "W wieku 63 lat spakowałam walizkę i wyszłam z mieszkania córki": Ich rozmowy za moimi plecami były bardziej bolesne niż samotność
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Doda krytykuje decyzję prezydenta Nawrockiego. Zwróciła się wprost do prezydenta