Dopiero wtedy zawołał mnie do kuchni i powiedział, że chce rozwodu.
Cały dzień biegałam między pracą zdalną a garnkami. Szef jak zwykle wymagał cudów, komputer się wieszał, a ja w przerwach obierałam ziemniaki, doprawiałam mięso, nastawiałam pranie. Zwykły dzień kogoś, kto „siedzi w domu i niby nic nie robi”.
– O której wrócisz? – zapytałam go rano.
– Nie wiem – mruknął, zakładając kurtkę. – Mam dużo na głowie. Zrób coś do jedzenia, jak dasz radę.
„Jak dasz radę” – powtórzyłam w myślach, patrząc, jak zatrzaskuje drzwi. Jakby było prawdopodobne, że nie dam rady, choć od lat daję.
Zrobiłam więc to, co zawsze. Mięso w sosie, ziemniaki z koperkiem, surówka. Lubił tak od początku małżeństwa. Mówił, że „smakuje jak u mamy”. Kiedyś to było komplementem, ostatnio brzmiało jak wyrzut.
Wrócił po osiemnastej. Wszedł bez słowa, rzucił klucze na komodę, powiesił kurtkę. Nie pocałował mnie w policzek, nie zapytał, jak minął dzień. Ostatnio rzadko pytał.
– Obiad w piekarniku – powiedziałam. – Podgrzej sobie, zaraz skończę raport.
Mruknął coś, co miało przypominać „dzięki”.
Siedziałam przy biurku w pokoju, słyszałam, jak otwiera piekarnik, jak stawia talerz na blacie, jak brzęczą sztućce. Ten dźwięk był tak znajomy, że aż kojący. Przez chwilę pomyślałam: „może dziś będzie spokojnie, po prostu zjemy, obejrzymy coś, pójdziemy spać”.
Zapach sosu rozszedł się po mieszkaniu. Po chwili do mojego pokoju dotarł inny – dźwięk łyżki uderzającej o porcelanę. Jadł łapczywie, jak zwykle po pracy.
„Może jest po prostu zmęczony” – tłumaczyłam jego milczenie jak tysiąc razy wcześniej.
– Kasia! – krzyknął nagle z kuchni. – Chodź tu na chwilę!
Zapisałam plik, wstałam.
„Pewnie powie, że sos za słony, ziemniaki za twarde, a mięso mogło być bardziej kruche” – pomyślałam z przekąsem.
Byłam gotowa przyjąć każdą krytykę obiadu.
Nie byłam gotowa na to, co usłyszę naprawdę.
Weszłam do kuchni.
Siedział przy stole. Talerz był pusty. Na obrzeżach tylko kilka śladów sosu. Obok szklanka po kompotach – wypity do końca. Z widelca zlizywał ostatni smak.
– Smakowało? – zapytałam automatycznie.
Spojrzał na talerz, jakby dopiero teraz zauważył, że jest pusty. Odłożył widelec, wytarł usta serwetką, jakby był w restauracji, a nie w naszej szarej kuchni z ceratą.
– Musimy porozmawiać – powiedział.
Te trzy słowa, których boi się każdy człowiek.
Usiadłam naprzeciwko. Serce zaczęło bić mi szybciej.
– Co się stało? – spróbowałam zachować spokój.
Patrzył na mnie długo, jakby ważył każde słowo.
– Chcę rozwodu – powiedział w końcu.
Przez sekundę byłam pewna, że źle słyszałam. Że powie zaraz „żartuję” albo „taki głupi tekst, widziałem w memie, sorry”.
Ale on siedział spokojny, wyprostowany, najedzony. Tylko jego oczy były jakieś obce.
– Co? – wyszeptałam.
– Chcę rozwodu – powtórzył. – Nie widzę sensu, żebyśmy dalej to ciągnęli.
Rozejrzałam się po kuchni, jakby gdzieś na ścianie miała być odpowiedź.
Nasze magnesy z wakacji na lodówce. Ściereczka, którą kupiliśmy na targu, bo była „taka śmieszna”. Kubek z napisem „Najlepszy mąż”, który sama mu zamówiłam trzy lata temu. Stał teraz pusty przy zlewie.
– Po jedzeniu ci się zachciało mówić? – wyrwało mi się. – Nie mogłeś powiedzieć, zanim nastawiłam ziemniaki?
Widziałam, że go to wybiło z rytmu.
– Nie rób scen – syknął. – To poważna rozmowa.
Zaśmiałam się, choć łzy już piekły pod powiekami.
– Poważna rozmowa? – powtórzyłam. – Poważna rozmowa odbywa się inaczej. Siadasz ze mną, mówisz: „słuchaj, coś się psuje, musimy to naprawić albo się rozstać”. A nie… jesz obiad, nawet nie mówiąc „dziękuję”, i kiedy jesteś najedzony, informujesz mnie, że właśnie kończy ci się na mnie apetyt.
Oparł łokcie o stół.
– Myślisz, że łatwo mi to powiedzieć? – wybuchł. – To trwa od dawna. Ty w swoim komputerze, w raportach, w obiadach, w praniu. Jakbym mieszkał z obsługą mieszkania, nie z żoną.
Te słowa przeszyły mnie jak igły.
– Obsługą mieszkania? – powtórzyłam. – To po co mnie prosiłeś, żebym schodziła z etatu, bo „ktoś musi zająć się domem”? Po co mówiłeś, że zazdrościsz kolegom, którzy wracają do ciepłego obiadu? Po co… – urwałam, bo głos mi się załamał.
Wzruszył ramionami.
– Wtedy tak myślałem – odparł. – Teraz chcę czegoś innego. Chcę żyć. Mieć partnerkę, nie kucharkę.
To było najbardziej ironiczne w tym wszystkim: że mówił mi to, siedząc nad pustym talerzem, po obiedzie, który dla niego ugotowałam.
– Jest ktoś? – zapytałam nagle, czując, że muszę znać prawdę. Lepiej najgorszą, niż żyć w domysłach.
Zawahał się tylko przez ułamek sekundy. Wystarczyło.
– Jest – odpowiedział. – Ale to nie przez nią. To przez nas. Od dawna nie było między nami nic. Ona tylko… pokazała mi, że można inaczej.
Zaśmiałam się przez łzy.
– Wiadomo – powiedziałam. – Nie przez nią, tylko „przez nas”. Żeby nie było, że jesteś ten zły. W końcu „obsługa mieszkania” też pewnie ma swoją winę.
Nie odpowiedział. Patrzył gdzieś ponad moim ramieniem, jakby już mnie tam nie było.
Tego wieczoru po raz pierwszy od dawna nie dotknęłam naczyń.
Zostawiłam pusty talerz, widelec, szklankę – niech stoją. Niech przypominają mi, jak wygląda chwila, w której człowiek najpierw zaspokaja głód żołądka, a potem wypluwa z siebie wyrok na czyjeś życie.
W nocy leżałam w łóżku, słuchając, jak prysznic leje się w łazience.
„Kiedy on się odkochał?” – pytałam samą siebie.
Czy wtedy, gdy prosiłam, żeby poszedł ze mną do lekarza, bo bałam się wyników, a on miał mecz w telewizji?
Czy wtedy, gdy płakałam po poronieniu, a on mówił, że „może to i lepiej, bo finanse słabe”?
Czy może wtedy, gdy pierwszy raz nie miałam siły wstać i ugotować, a zamówił pizzę i powiedział: „Widzisz? Da się bez domowego jedzenia”?
Może po prostu od dawna był najedzony naszym życiem. Potrzebował nowego smaku.
Rano wstałam wcześniej. Z kuchni wyniosłam talerz, umyłam go powoli, dokładnie, aż lśnił. To było jak rytuał.
– Co robisz? – zapytał, wchodząc.
– Zmywam po ostatnim wspólnym obiedzie – odpowiedziałam spokojnie. – Następnym razem, jak będziesz kogoś zostawiał, zrób to przed posiłkiem. Może wtedy mniej będzie się kojarzyło, że najpierw człowiek bierze, ile się da, a potem mówi: „już wystarczy”.
– Zawsze musisz mieć ostatnie słowo – westchnął.
– Nie – pokręciłam głową. – Ostatnie słowo już powiedziałeś wczoraj. Ja tylko domywam resztki.
Mąż podgrzał sobie ziemniaki z mięsem, zjadł obfity obiad.
Talerz był pusty, serce też.
Kiedyś myślałam, że największym dramatem będzie dzień, w którym zabraknie mi pieniędzy, zdrowia albo pracy.
Okazało się, że prawdziwy dramat to moment, w którym zdajesz sobie sprawę, że ktoś od dawna już cię nie kocha – tylko jeszcze korzysta z tego, jak dobrze gotujesz.
To też może cię zainteresować: Od lutego 2026 wypłaty z bankomatów już nie będą takie jak dawniej. Wielu Polaków będzie zaskoczonych
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Piękna modlitwa, która zmienia wieczór. Warto wypowiedzieć ją przed snem