Przynajmniej tak myślałam przez pierwsze lata naszego małżeństwa.

Kiedy wyszłam za Pawła, wszyscy mówili:

– Teściowa jak teściowa, trochę zrzędliwa, ale przynajmniej nie wtrąca się za bardzo. Tylko z kasą trzeba uważać, bo sknera straszna.

Pierwszy raz zobaczyłam to na własne oczy, gdy wpadła „na chwilkę” do nas, zobaczyć mieszkanie.

Usiadła na kanapie, rozejrzała się i od razu wypaliła:

– A po co tyle ręczników papierowych? – wskazała na zgrzewkę pod stołem. – To się tylko marnuje. Szmatę się wypierze, a to? Pieniądze do kosza.

– Mamo, spokojnie, była promocja – zaśmiał się Paweł. – Nie zbankrutujemy przez ręczniki.

Zmarszczyła nos.

– Taaa… Promocja. Wy młodzi to się zaraz na wszystko nabieracie. Zobaczysz, jeszcze będziecie grosze liczyć.

Pomyślałam: „no tak, typowa stara szkoła, wszystko zbiera, nic nie wyrzuca”. Moja mama była inna – wesoła, hojna, potrafiła kupić dwa ciasta „bo ładnie wyglądały”, nawet jeśli potem część wylądowała w śmietniku.

Teściowa nie wyrzucała nic. Ani okruszka.

Najbardziej uderzało mnie to w sklepie mięsnym.

Kilka razy poszło mi z nią po drodze, bo akurat zajechała do nas na obiad.

– Chodź, coś kupimy, żebyś nie musiała wydawać – zaproponowała.

Pomyślałam: „o, proszę, jednak ma gest”.

Stanęłyśmy w kolejce. Przede mną ludzie zamawiali ładne schaby, szynki, polędwiczki. Teściowa, kiedy przyszła jej kolej, nachyliła się i szepnęła do sprzedawczyni:

– Poproszę te skrawki, co zostają po krojeniu, i kości na zupę. I jeśli jest jakaś gorsza wątróbka, to też wezmę.

Stałam obok, czerwona.

– Mamo, ja zapłacę – powiedziałam szybko. – Weźmy normalne mięso.

Zmroziła mnie wzrokiem.

– A po co przepłacać? – prychnęła. – Z tego też będzie dobry obiad. Wy macie za dobrze, to nie umiecie oszczędzać.

W domu długo wybierała między kośćmi resztki mięsa, kroiła te obślizgłe kawałki, gotowała „rosołek”. Pachniało pół przyzwoicie, pół jak karma dla psa. Paweł jadł bez słowa, jakby się przyzwyczaił dawno temu.

„Sknera” – pomyślałam wtedy. – „Żałuje kasy nawet na kawałek porządnego mięsa”.

Kulminacja przyszła przy papierze toaletowym. Tak absurdalna rzecz, że aż śmieszna, gdyby nie to, jak się skończyło.

Któregoś dnia teściowa wpadła do nas niezapowiedziana.

– Przyszłam wam trochę pomóc – ogłosiła. – Zobaczę, jak gospodarujecie.

Weszła do łazienki. Po chwili usłyszałam:

– Ile wy macie tego papieru?! – wyszła z rolką w ręku. – I po co taki miękki? Czterowarstwowy? Toż to rozbuchany luksus! Dwie warstwy wystarczą.

Paweł przewrócił oczami.

– Mamo, to jest papier, nie złoto.

– Ty się nie odzywaj – ucięła. – Jakbyś widział, ile to kosztuje, to byś inaczej śpiewał. Jak ja wam mówię, że oszczędzać trzeba, to nie dla siebie! Żebyście kiedyś płakać nie musieli.

Całe popołudnie marudziła.

– Po co tyle światła? Zgaś w przedpokoju, bo świeci się jak na dworcu.
– Czemu woda tak leci? Zakręcaj kran, jak zęby myjesz.
– Po co tyle płynu do naczyń? Kropla wystarczy.

Odprowadzałam ją do tramwaju z ulgą. Wieczorem wybuchłam:

– Twoja matka chyba serio uważa, że jesteśmy milionerami, jeśli kupujemy miękki papier i normalne mięso.

Paweł wzruszył ramionami.

– Taka jest. Zawsze liczyła grosze. Lepiej udawać, że się nie słyszy.

Tylko że ja przestawałam umieć „nie słyszeć”.

Nie odzywałam się przez parę miesięcy więcej, niż musiałam. Odwiedziny ograniczyliśmy, tłumacząc się pracą, chorobą dziecka. Ale i tak przychodziła.

I tak zawsze coś skomentowała.

– Znowu nowe buty? – patrzyła na moje trampki z wyprzedaży. – Po co? Stare się rozpadły?

Albo:

– Dziecku kupujesz te jogurty po 3 złote? Zwykły twaróg z cukrem lepszy. I tańszy.

Zaczynałam czuć do niej prawdziwą złość. Nie tylko lekką irytację, ale gęstą, ciężką złość, która odkłada się w żołądku jak kamień.

Aż do tamtego dnia.

Był listopad, zimny, szary. Paweł pojechał w delegację, mały był u mojej mamy. Zadzwoniła teściowa:

– Upadłam w domu – powiedziała cicho. – Chyba nic mi nie jest, ale… kręci mi się w głowie. Możesz przyjechać?

W jej głosie było coś nowego. Nie złośliwość. Strach.

Pojechałam.

Mieszkała w starym bloku na peryferiach. Znałam to mieszkanie od lat, ale dopiero tamtego dnia popatrzyłam naprawdę.

Weszłam i… zamarłam.

W przedpokoju zimno, jakby ktoś zostawił okno otwarte. Ale okna były szczelnie zamknięte, tylko z grzejnika sączyło się ledwo letnie ciepło. W kuchni – goła żarówka, brak firanki, ławka zamiast krzeseł. Na stole – jeden kubek, talerz z wyschniętą skórką chleba.

W lodówce: butelka wody, margaryna, słoik ogórków i paczka najtańszej mortadeli.

– Wpadłaś jak po ogień – uśmiechnęła się blado, siedząc na taborecie. – Już mi lepiej. Głupio wyszło.

– Dlaczego jest tak zimno? – wyrwało mi się.

Wzruszyła ramionami.

– Grzeją słabo – mruknęła.

Podkręciłam grzejnik. Zaskrzypiał, ale bez efektu.

– Nie słabo – powiedziałam. – Zakręcony.

Spojrzała na mnie ostro.

– Bo jak za dużo odkręcisz, to przyjdzie rachunek, od którego serce stanie – syknęła. – Ja nie mam, żeby dopłacać tysiące. Wolę sweter założyć.

Rozejrzałam się po pokoju. Ściany odrapane, zasłona stara, meble pamiętające inny ustrój. Żadnych „skarbów”, żadnego „chomikowania pieniędzy”.

I pierwszy raz pomyślałam: „A co jeśli to nie skąpstwo, tylko strach?”

Usiadłam naprzeciwko niej.

– Mamo… – zaczęłam ostrożnie. – Jak to jest naprawdę z tymi pieniędzmi?

Przez chwilę udawała, że nie rozumie.

– Jak ma być? Emerytura jak emerytura, opłaty, wszystko drożeje…

– Pokaż mi rachunki – poprosiłam.

Patrzyła na mnie twardo.

– Po co ci to?

– Bo mam dość myślenia, że jesteś sknerą – odpowiedziałam. – Ja cię widzę w sklepie, jak bierzesz odpady. Widzę, jak żałujesz na papier. Ale dziś zobaczyłam, jak naprawdę żyjesz. I albo coś przede mną ukrywasz, albo… potrzebujesz pomocy.

To ją złamało bardziej niż upadek.

Z drżeniem ręki sięgnęła do szuflady. Wyjęła plik papierów, jakiego nigdy nie chciałam zobaczyć.

Rachunki. Wezwania do zapłaty. Zaległości za prąd, czynsz, gaz.

– Jak Paweł był mały – zaczęła – zarabiałam grosze. Jego ojciec pił. Zawsze było „za mało”. Potem jak odszedł, zostały długi. Spłacałam, spłacałam, potem kredyt na remont dachu, jak zaczął przeciekać. A potem zachorował… – urwała. – Myślałam, że jak zostanę sama, to będzie lżej. A tu… wszystko drożeje szybciej niż ja liczę.

– Dlaczego nam nic nie powiedziałaś? – głos mi zadrżał.

Wzruszyła ramionami, ale w oczach miała łzy.

– A co byście zrobili? – zapytała. – Wy macie swoje życie, dziecko, kredyty. Nie będę wam się na głowę pchać. Wy już myślicie, że się wtrącam, jak powiem słowo. A co dopiero, jakbym przyszła po pieniądze.

Poczułam, jak mnie ściska w gardle.

W jednej chwili przypomniałam sobie wszystkie sytuacje, w których ją oceniałam. Jak mówiłam do Pawła: „twoja matka to sknera”. Jak przewracałam oczami na jej teksty o oszczędzaniu. Jak w duchu robiłam z niej „tą złą, upierdliwą, drobną ciułaczkę”.

Nigdy nie przyszło mi do głowy, że ona oszczędza nie z chciwości, tylko z panicznego lęku, że nie starczy na podstawy.

Tego wieczoru długo siedziałyśmy w kuchni.

Opowiadała mi, jak liczy każdy grosz.

– Papier toaletowy kupuję tańszy, to prawda – przyznała. – Bo jak wezmę droższy, to potem brakuje mi na chleb. W mięsnym biorę odpady, bo z kości też można ugotować. Nie umrę od tego. Ale jak rachunku nie zapłacę, to mi odetną prąd. A jak mnie wyrzucą z mieszkania, to gdzie pójdę?

Nagle jej komentarze: „zgaś światło”, „zakręć kran”, „nie marnuj ręczników”, przestały być czepialstwem. Stały się rozpaczliwą filozofią przetrwania kogoś, kto całe życie walczył o to, żeby dosłownie nie wylądować na ulicy.

– Myślisz, że ja nie widzę, jak wy żyjecie? – zapytała nagle. – Te jogurty po trzy złote, papier miękki jak chmurka, mięso z lepszej półki. I dobrze. Cieszę się, że nie musicie liczyć każdej złotówki. Ale jak widzę, że tak łatwo ją wydajecie, to… mnie aż skręca. Bo ja bym za te pieniądze tydzień przeżyła.

Wracając do domu, płakałam w tramwaju, patrząc w szybę, udając, że coś mi wpadło do oka.

– I co tam? – spytał Paweł, kiedy weszłam. – Znowu marudziła?

Usiadłam naprzeciwko niego.

– Twoja matka… – zaczęłam. – Nie jest sknerą. Ona jest biedna, Paweł. Naprawdę biedna. Siedzi w zimnie, bo boi się rachunku. Je resztki, bo brakuje jej na mięso. Odpady kupuje, bo ją na więcej nie stać.

Patrzył na mnie jak na wariatkę.

– Przecież ma emeryturę – bąknął. – Zawsze mówi, że „jakoś jest”.

– „Jakoś” to znaczy: odmawia sobie wszystkiego – powiedziałam. – Wiesz, ile ma zaległości? Wiesz, że w szafie ma jedne porządne buty „na zimę i na lato”? Że w mieszaniu jest lodówka prawie pusta?

Zamilkł.

– Czemu nic nie powiedziała? – wyszeptał po chwili.

– Bo się wstydzi – odpowiedziałam. – I bo my wszyscy chętnie wierzyliśmy, że ona jest po prostu skąpa. Łatwiej tak, niż zobaczyć, że twoja własna matka żyje na krawędzi biedy, gdy ty kupujesz kolejne gadżety do auta.

Zobaczyłam w jego oczach coś, co dawno chciałam zobaczyć – prawdziwe zrozumienie, przetykane bólem.

Teściowa nadal marudzi na ręczniki papierowe i zgaszone światło. Nadal kupuje kości na zupę, choć coraz częściej dorzucam do jej zakupów normalny kawałek mięsa i udaję, że „i tak był w promocji”.

Zmieniło się to, co jest w środku.

Kiedy mówi:
– Nie marnujcie papieru, wszystko kosztuje – już nie przewracam oczami. Zamiast tego odpowiadam:

– Wiem, mamo. Kupiliśmy więcej, dam ci na zapas.

I widzę, jak ulga przebiega jej po twarzy szybciej, niż zdąży wypowiedzieć:

– Nie trzeba… dam jakoś radę…

Teściowa to sknera, mówiłam kiedyś. Żałuje kasy nawet na papier toaletowy, a w mięsnym kupuje tylko odpadki.

Teraz wiem, że tak naprawdę żałuje tylko jednego – że przez całe życie nie miała pieniędzy na zwykłą, ludzką beztroskę. I że my, zamiast ją przytulić, chętnie zrobiliśmy z niej bohaterkę żartów.

Dramat nie jest w tym, że kupuje tanio. Dramat jest w tym, że nauczyło ją tego życie, które ani razu nie było dla niej hojnie.

To też może cię zainteresować: Z życia wzięte. "Po odejściu ojca wyrzuciłam z domu jego towarzyszkę życia": Krewnych w ogóle nie obchodzi, jakie miałam powody

Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Najnowsze ustalenia ws. Barbary Skrzypek. Prokuratura przeanalizowała każdy krok