Jeszcze trzy lata temu myślałam, że życie wreszcie się układa. Kredyt na mieszkanie spłacony w połowie, praca jako księgowa – nudna, ale stabilna. Małżeństwo może bez fajerwerków, ale spokojne. Znajomi mówili:
– Wy to już macie z górki. Ominęły was pieluchy, kolki, nieprzespane noce. Teraz tylko podróże i wino na tarasie.
I wtedy spóźnił mi się okres.
Myślałam, że to początki menopauzy. W końcu 38 lat, organizm zaczyna swoje. Poszłam do ginekologa, trochę zmartwiona, trochę ciekawa, co mi powie.
– Gratuluję – lekarz uśmiechnął się szeroko. – Jest pani w ciąży. Ósmy tydzień.
Poczułam się, jakby ktoś wyrwał mi krzesło spod nóg.
W domu mąż siedział przed telewizorem, oglądał jakiś program motoryzacyjny. Zawsze to ogląda. Od lat.
– Jestem w ciąży – powiedziałam, stając w progu.
Spojrzał na mnie, jakby nie dosłyszał.
– Co? – zdjął okulary. – Przecież… w tym wieku?
– No w tym – odparłam. – Dwie kreski. Lekarz potwierdził.
Przez chwilę myślałam, że się ucieszy. Że podskoczy, przytuli mnie, powie: „To znak, nowe życie, damy radę”. Zamiast tego pociągnął nosem, wzruszył ramionami.
– No… stało się – powiedział. – Jakoś to będzie.
Jakbyśmy rozbili samochód, a nie mieli mieć dziecko.
Ciąża nie była jak z kolorowych czasopism. Żadnego promiennego blasku, żadnego „kwitnienia”. Ciągłe mdłości, bóle kręgosłupa, strach na każdym badaniu. „Ciąża geriatryczna” – usłyszałam od jednej pielęgniarki, myśląc, że ją uderzę.
Mąż dalej siedział przed telewizorem. Czasem pogłaskał mnie po brzuchu, ale bardziej z ciekawości niż czułości.
– Nie denerwuj się – powtarzał. – Dziecko wszystko czuje.
Łatwo mówić, jak się śpi całą noc.
Poród trwał dwadzieścia godzin. Wszystko bolało. Kiedy wreszcie położyli mi córkę na piersi, zamiast tego słynnego „zalewu miłości” poczułam… strach. Wielki, ciężki strach.
„To już na zawsze” – pomyślałam. – „Nigdy już nie będę sama dla siebie”.
Wróciliśmy do domu. Zniknęły balony, kwiaty, uśmiechy. Zostały: płacz, karmienie, pieluchy i jedna, długa, niekończąca się noc.
Mąż ma 50 lat.
– Jestem już zmęczony – mówi. – Całe życie pracowałem. Teraz to ja bym chciał trochę odpocząć.
Odpocząć.
Ja wstaję co dwie godziny w nocy, noszę małą, zasypiam na siedząco. On odwraca się na drugi bok.
– Ja muszę rano wstać do pracy – wzdycha. – Nie mogę być niewyspany.
Ja też.
Dni zlewają mi się w jedno. Karmię, przewijam, usypiam, sprzątam po kolejnych „katastrofach” w kuchni i łazience. Spacer z wózkiem to jedyne wyjście z domu. Czasem ktoś z bloku powie:
– O, babcia z wnusią?
Najpierw się śmiałam. Teraz już nie.
W lustrze widzę kobietę z podkrążonymi oczami, włosami w wiecznym koczku, w rozciągniętej bluzce z plamą po mleku. Nie poznaję siebie.
Wieczorem siadam na łóżku i liczę: mam 39 lat. Kiedy moja córka będzie miała 18, ja będę miała 57. Mój mąż – 68.
– Może nie doczekamy jej ślubu – rzucił kiedyś niby żartem.
Nie było mi do śmiechu.
Najgorsze jednak nie jest zmęczenie. Najgorsze jest to, że jestem z tym prawie sama.
– Zajmij się małą – proszę go. – Muszę chociaż wziąć prysznic.
– No dobra – wzdycha. Bierze dziecko na ręce tak, jakby trzymał bombę. Po pięciu minutach słyszę:
– Ona płacze! Ona się uspokoić nie chce! Chodź, zrób coś!
Jakbym miała guzik „off”.
Gdy mówię, że nie wyrabiam, że ręce mnie bolą, że mi się chce wyć, wzrusza ramionami.
– Ty zawsze dramatyzujesz – mówi. – Chciałaś dziecko, to masz. W tym wieku to nie jest łatwo, trzeba było wcześniej.
Nie „chciałyśmy”. To się po prostu stało.
Któregoś dnia, gdy mała zasnęła, usiadłam w kuchni i powiedziałam to na głos.
– Żałuję – wyszeptałam. – Żałuję, że zostałam matką.
Te słowa wyszły ze mnie jak trucizna. Natychmiast pojawiło się poczucie winy.
Bo przecież ją kocham. Kiedy na mnie patrzy tymi wielkimi oczami, kiedy uśmiecha się po raz pierwszy, kiedy trzyma mnie za palec… coś w środku mięknie. Ale obok tej miłości stoi druga, ciężka jak betonowa kula – złość. Na siebie, na męża, na los.
Widzę koleżanki, które w moim wieku mają już prawie dorosłe dzieci, chodzą na jogę, wyjeżdżają na weekendy. Ja stoję nad wanienką i zastanawiam się, czy zdążę dziś umyć sobie włosy.
Ostatnio mąż powiedział:
– Wiesz, ja już swoje wychowałem. – Zrobiłam wielkie oczy. – Jakbyśmy mieli dziecko wcześniej, to byłoby inaczej. Teraz jestem za stary na ganianie za maluchem. Ty masz więcej siły.
Więcej siły.
Ja, która zasypiam przy karmieniu. Ja, która płaczę po cichu w łazience, żeby nie obudzić dziecka. Ja, która czuję, jak każdy dzień zabiera mi kawałek siebie.
Stałam się matką w wieku 38 lat. Dziś mam odwagę przyznać, że nie jestem tą matką z reklam – uśmiechniętą, promienną, wdzięczną losowi za „cud”.
Mój mąż ma 50 lat i nic mu się nie chce. Mnie też się już niewiele chce. Ale wstaję, noszę, kołyszę, gotuję, sprzątam. Bo ktoś musi.
Może kiedyś, kiedy będę patrzeć, jak moja córka idzie do szkoły, mówi „mamo, kocham cię”, przybiega z pierwszym sekretem – może wtedy ta żałoba za utraconym „późnym spokojem” będzie mniejsza.
Na razie siedzę w kuchni, piję zimną kawę, słucham, jak w pokoju obok płacze moje dziecko, a z salonu dobiegają odgłosy meczu.
I myślę, że największy dramat nie jest w tym, że zostałam matką w wieku 38 lat.
Największy dramat jest w tym, że zostałam nią tak naprawdę sama.
To też może cię zainteresować: Z życia wzięte. "Przez dziesięć lat prowadziłam dom syna i jego rodziny": Jedna propozycja synowej sprawiła, że grunt usunął mi się spod nóg
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Tak zaczęła się choroba Anny Przybylskiej. Dwa objawy powtarzały się najczęściej