Kiedy Michał zadzwonił wtedy z wiadomością:


– Mamo, Asia jest w ciąży. Nie poradzimy sobie bez ciebie – spakowałam swoje życie w dwie walizki.

Zostawiłam za sobą małe miasteczko, ogródek, koleżanki z sąsiedztwa i swoje dwupokojowe mieszkanie, w którym nagle zrobiło się za cicho. „Tylko na chwilę” – mówiłam sobie. „Na rok, może dwa. Pomogę, odchowam wnuka i wrócę”.

Minęło dziesięć lat.

W tym czasie byłam wszystkim.

Nianią – wstawałam w nocy, kiedy mały krzyczał, kołysałam go, kiedy ząbkował, chodziłam z nim po lekarzach, gdy łapał każdą infekcję.


Kucharką – obiady, kolacje, śniadania do lunchboxów, urodziny, imieniny, święta. Sprzątaczką – pranie, prasowanie, odkurzanie, mycie łazienek, podłóg, okien. „Panią od wszystkiego” – od segregowania zabawek po klejenie szkolnych laurek na zajęcia.

– Mamo, ty to jesteś niezastąpiona – powtarzał Michał, całując mnie w czoło, gdy wracał z pracy. – Bez ciebie byśmy zginęli.

Za każdym razem czułam ciepło w sercu. Miałam wrażenie, że jestem potrzebna. Że nie jestem tylko starą wdową z psem i telewizorem.

Synowa też czasem dziękowała.

– Naprawdę cię doceniam, mamo – mówiła. – Gdyby nie ty, nic bym nie ogarnęła.

Więc ogarniałam. Nie narzekałam. Emerytura wpływała na moje konto, a ja i tak większość wydawałam „na dom”: mleko, chleb, owoce dla dzieci, czasem nową bluzkę dla wnuczki.

Przez dziesięć lat ani razu nie usiedliśmy i nie nazwaliśmy tego, co robię. To „po prostu pomoc”.

Zaczęło się zmieniać niedawno, jakby po cichu.

Dzieci podrosły. Kuba ma dziesięć lat, Zuzia – siedem. Coraz częściej siedzą u kolegów, na zajęciach, przed komputerem. Asia awansowała, Michał zmienił pracę na lepiej płatną.

Zaczęłam zauważać, że wieczorami siedzę sama przy stole, składam ubrania, a oni zamykają się w sypialni przed laptopami.

Pewnego dnia usłyszałam ich rozmowę, gdy wracali z pracy, jeszcze w przedpokoju.

– Myślałeś o tej mojej propozycji? – pytała Asia.
– Nie wiem… – mruknął Michał. – Musimy to dobrze rozegrać, bo mama jest wrażliwa.

Zamarłam w kuchni z mokrą ściereczką w ręku.

„Propozycja”. „Rozegrać”. „Mama jest wrażliwa”.

Jak o problemie, nie o człowieku.

Prawdziwa rozmowa przyszła tydzień później.

Zadzwonili do mnie późnym wieczorem:

– Mamo, usiądziesz na chwilę? – zapytał Michał.

To zawsze brzmi źle, kiedy dziecko prosi cię, żebyś „usiadła na chwilę”.

Usiadłam przy stole, wytarłam ręce o fartuch.

– Co się stało? – próbowałam się uśmiechnąć.

Asia spojrzała na mnie takim wzrokiem, jakim się patrzy na pacjenta, któremu trzeba przekazać diagnozę.

– Mamo… – zaczęła. – Dużo się ostatnio zmienia. Dzieci są większe, my mamy coraz więcej obowiązków… I zaczęliśmy myśleć o… przyszłości. O bardziej… rozsądnym rozwiązaniu.

Zadrżały mi palce.

– Jakim rozwiązaniu? – zapytałam.

Wzięła głęboki wdech.

– Pomyśleliśmy, że… – uśmiechnęła się naprężonym uśmiechem – że może przestańmy udawać, że wszystko jest tak, jak kiedyś. Ty nie jesteś już taka sprawna, pamięć… no wiesz, czasem coś mylisz… Boimy się, że coś się stanie. A my mamy pracę, dzieci, swoje życie.

Spojrzała na Michała, jakby szukała potwierdzenia.

– Do rzeczy, Asia – powiedział.

– Pomyśleliśmy – ciągnęła – że moglibyśmy zatrudnić panią do sprzątania i opiekunkę do dzieci „na godziny”. Ty mogłabyś wrócić do siebie. Albo… – zawiesiła głos – pomyśleć o jakimś dobrym domu opieki. Nowoczesnym, prywatnym. Wiesz, z opieką, lekarzem, zajęciami. My byśmy dopłacali.

Te słowa spadły na mnie jak cegły.

„Pani do sprzątania”. „Opiekunka na godziny”. „Ty mogłabyś wrócić do siebie… albo do domu opieki”.

Nagle cała moja codzienność – pranie, gotowanie, opieka, nieprzespane noce – zamieniła się w coś, co można bez problemu zastąpić kimś obcym, na fakturę.

– Czyli… mam się wynieść – powiedziałam cicho.

– Mamo, nie tak… – Michał nerwowo potarł twarz. – Po prostu… tak będzie lepiej dla wszystkich. Ty będziesz miała fachową pomoc, my trochę oddechu. Nie będziesz musiała już tak harować. Odpoczniesz.

– A ja nie mogę odpocząć tu? – uniosłam na niego wzrok. – W tym domu, który prowadzę od dziesięciu lat?

Zapadła cisza.

– Mamo – odezwała się znów Asia, tym razem ostrzej – bądźmy szczerzy. Ty tu nie odpoczywasz, ty się zamęczasz. Po drugie – nie mamy już tyle miejsca. Dzieci dorastają, potrzebują własnej przestrzeni. My też… – spojrzała wymownie na Michała – chcielibyśmy wreszcie pobyć sami. Jesteśmy młodym małżeństwem. Zasługujemy na prywatność.

Prywatność. Użyła tego słowa jak noża.

– Przez dziesięć lat wam nie przeszkadzałam – powiedziałam. – Przez dziesięć lat byłam dobra, jak trzeba było zostać z chorym dzieckiem, ugotować obiad, kiedy wracaliście późno, poprasować koszule na rano. A teraz… przeszkadzam?

– Nikt tak nie mówi – syknęła. – Po prostu… sytuacja się zmieniła.

Odwróciłam się do Michała.

– I ty też tak uważasz? – zapytałam.

Nie patrzył na mnie.

– Mamo… – zaczął. – Ja… ja jestem między młotem a kowadłem. Kocham cię. Wiem, ile dla nas zrobiłaś. Ale Asia ma rację. My nie możemy całe życie żyć we troje. Musimy się usamodzielnić. Ty też. Poza tym, nie chcę, żebyś pewnego dnia przewróciła się w łazience, a my będziemy w pracy. W domu opieki miałabyś… bezpieczeństwo.

„Bezpieczeństwo”. Słowo, którym ludzie przykrywają własny strach i wygodę.

Nie pamiętam, co odpowiedziałam. Pamiętam tylko, że tej nocy nie spałam. Chodziłam po mieszkaniu, dotykając mebli, które przez lata czyściłam. Stołu, przy którym odrabiałam z wnukiem lekcje. Łóżeczka, które skręcałam sama, kiedy czekaliśmy na jego narodziny.

Weszłam do pokoju dzieci. Spali spokojnie, Zuzia tuliła misia, którego kupiłam jej na trzecie urodziny. Usiadłam na brzegu łóżka.

„Babciu, nie wychodź” – chciałam, żeby to powiedziały. Ale one nic nie wiedziały. W ich świecie wszystko było takie, jakie im podano.

Następnego dnia Asia przyszła do mnie z wydrukami.

– Zobacz – położyła przede mną stertę kartek. – Tutaj są oferty domów opieki. Pokoje dwuosobowe, jednoosobowe, wyżywienie, rehabilitacja. Tu zaznaczyłam te lepsze. Możemy pojechać, obejrzeć. Nie chcę, żebyś myślała, że cię „pozbywamy”. My chcemy dla ciebie jak najlepiej.

Jak najlepiej byłoby inaczej.

Najlepiej byłoby, gdyby ktoś zapytał:

– Mamo, czego ty chcesz?
– Mamo, jak ty się z tym czujesz?
– Mamo, może spróbujmy podzielić obowiązki, zatrudnić kogoś, ale zostań z nami?

Zamiast tego dostałam „propozycję nie do odrzucenia” – elegancko wypisane oferty miejsc, w których miałabym skończyć jak kolejny „przypadek na oddziale”.

Dziesięć lat prowadziłam dom syna i jego rodziny. Oddałam im wszystko, co mi zostało po wdowieństwie: czas, zdrowie, resztki sił. Zamiast „dziękuję” usłyszałam:

– Może by tak pani… poszła już sobie? Ale oczywiście w sposób cywilizowany. Do domu opieki.

Propozycja synowej wszystko zmieniła.

Nie wiem jeszcze, co zrobię. Może wrócę do swojego małego mieszkania, w którym zostały dawno okurzone wspomnienia. Może będę pić poranną kawę w ciszy, która będzie bolała, ale przynajmniej będzie moja.

Wiem tylko jedno: od tamtej rozmowy już nigdy nie spojrzę na nich tak samo. Bo zrozumiałam, że w ich historii byłam tylko funkcją. „Babcią do ogarniania”. Gdy przestało się opłacać, ktoś na górze uznał, że czas mnie wymienić.

A ja?
Ja dopiero teraz uczę się być kimś więcej niż darmową gosposią w cudzym domu.

To też może cię zainteresować: Tak zaczęła się choroba Anny Przybylskiej. Dwa objawy powtarzały się najczęściej

Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Zapomniane taśmy Ireny Santor ujrzały światło dzienne. Nie pamiętała o nich nawet sama artystka