Wyobrażałam sobie naszą dwójkę w małym mieszkaniu, poranne kawy, wspólne wieczory, ciche niedziele. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że ktoś trzeci stanie się stałym elementem naszego życia.
Tym trzecim okazał się… mój teść.
Na początku miało być niewinnie.
— Tato wpadnie na obiad — powiedział Marek.
Nie miałam nic przeciwko. Rodzina to rodzina.
Ale „wpadnie na obiad” zaczęło oznaczać dni, tygodnie, a potem… praktycznie zamieszkanie u nas.
Teść przychodził bez zapowiedzi. Wchodził jak do siebie, nawet klucza nie potrzebował, bo Marek mu dorobił. Siadał na kanapie, rozkładał nogi i zaczynał komentować wszystko:
— O, znowu pranie wisi.
— A kiedy będzie obiad?
— Macie coś słodkiego?
— A gdzie kawa?
— Telewizor tak cicho, nic nie słychać!
Ja stałam wtedy przy kuchni i tłumaczyłam sobie, że to przecież starszy człowiek. Że ma prawo być trudny. Że on się po prostu nudzi.
Ale kiedy zobaczyłam, że potrafi zjadać nam pół lodówki dziennie, a potem jeszcze prosić o dokładkę, zaczęło do mnie docierać, że tu nie chodzi o nudę, tylko o wygodę.
Najgorsze było to, że on nic nie robił.
Nic.
Ani jednego kubka po sobie nie umył. Szklanki odkładał na stół, okruszki zostawiał na podłodze. Ręczniki na łóżku. Nawet papier toaletowy potrafił tak zużyć, że zostawał tylko kartonowy rulon.
A kiedy prosiłam, żeby po sobie posprzątał, patrzył na mnie jak na wroga.
— Co ty ode mnie chcesz? Przecież nic się nie stało — burknął.
Potem szedł do Marka i mówił:
— Twoja żona to jakaś nerwowa. Za moich czasów takie kobiety ogarniali w pięć minut.
To był cios.
Marek próbował rozumieć obie strony. Mówił, że jego ojciec jest samotny, że nie ma co robić, że potrzebuje rodziny.
Tylko dlaczego moja rodzina ma się przez to rozpadać?
Pewnego dnia teść zrobił coś, co przepełniło czarę goryczy.
Wracam z pracy, jestem zmęczona, marzę o chwili ciszy. A w salonie mój teść… w moim szlafroku. Moim własnym, kremowym, kupionym na prezent od mamy.
Siedział, jadł chipsy, a okruszki spadały na dywan.
— Tato, co ty robisz? — zapytał Marek.
Teść wzruszył ramionami.
— A był pod ręką… Dobrze grzeje.
Spojrzałam na Marka i zobaczyłam, że nawet on jest w szoku.
Poczułam, jak robi mi się gorąco. Jak krew pulsuje mi w skroniach.
To był moment, w którym coś we mnie pękło.
Tego samego wieczoru położyłam na stole trzy kubki: jeden dla mnie. Jeden dla Marka. I jeden dla teścia.
Stawiałam je po kolei i powiedziałam cicho, ale bardzo stanowczo:
— Marek… albo znajdujemy twojemu tacie inne rozwiązanie, albo ja wychodzę z tego domu. I nie wiem, czy wrócę.
W pokoju zapadła cisza. Teść patrzył na mnie z miną obrażonego króla. Marek spuścił wzrok.
— Tato — powiedział w końcu — musisz coś zmienić. Nie możesz tu siedzieć całymi dniami. My też potrzebujemy życia.
Teść uniósł brwi.
— Czyli mnie wyrzucacie?!
Ale nikt nie powiedział „tak”. Powiedzieliśmy mu za to, że musi ograniczyć wizyty, wcześniej dzwonić, uszanować naszą przestrzeń.
Zrobił awanturę. Trzasnął drzwiami.
I… przez dwa tygodnie się nie pojawił.
A potem przyszedł. Cicho, bez buty. Z ciastkami w pudełku i słowami:
— Przesadziłem. Próbuję się ogarnąć. Jest mi ciężko samemu, ale postaram się nie przeszkadzać.
Nie wiem, czy naprawdę się zmieni. Ale wiem jedno: czasem trzeba stuknąć pięścią w stół, żeby wreszcie usłyszeli twój głos.
Bo życie nie polega na tym, by znosić wszystko w milczeniu. Czasem trzeba powiedzieć: „dość”.
To też może cię zainteresować: Katarzyna Tusk padła ofiarą internetowych oszustów. Dowiedziała się o tym przypadkiem
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Pilny komunikat GIS. Produkt obecny w wielu kuchniach stanowi zagrożenie