Tyle trwało moje małżeństwo i moje codzienne niewolnictwo pod przykrywką miłości. Dwadzieścia lat gotowania, prania, sprzątania, znoszenia fochów, milczenia, słuchania, że „kobieta ma swoje miejsce”. I wiesz co? Przez większość tego czasu naprawdę wierzyłam, że tak trzeba.
Kiedyś myślałam, że to normalne. Że mąż pracuje, a ja „dbam o dom”. Tak mnie uczono, tak powtarzała matka, tak mówiły sąsiadki. „Dobrze masz, dziecko, bo twój nie pije i nie bije.” Jakby to był już powód do wdzięczności, jakby kobieta nie zasługiwała na nic więcej niż bycie tłem dla cudzego życia.
Każdego dnia wstawałam przed nim i kładłam się po nim. Kawa na stole, koszula wyprasowana, obiad na czas. Nigdy nie zapytał, jak się czuję. Nie zapytał, czy mam siłę. Nie zapytał, czy w ogóle chcę tak żyć.
Z czasem stałam się przezroczysta. Nie żona — cień, który podaje talerz, ściera kurz i znika. Kiedy raz powiedziałam, że jestem zmęczona, tylko się zaśmiał:
— A czym ty się możesz zmęczyć? Przecież siedzisz w domu.
To był moment, w którym coś we mnie pękło. Nie od razu, nie głośno. Cicho, jak szklanka, która pęka pod zbyt gorącą wodą.
Zaczęłam się przyglądać naszemu życiu. On — pilot w ręku, kapcie, gazetka, narzekanie. Ja — garnek, pralka, odkurzacz, i milczenie. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz spojrzał na mnie tak, jak kiedyś. Kiedy ostatni raz powiedział, że mnie kocha. Może nigdy.
Aż pewnego dnia, kiedy znów zrzucił brudne ubrania na podłogę i krzyknął z kanapy:
— Pranie się skończyło, wrzuć mi te gacie, bo jutro nie mam co założyć, stanęłam w drzwiach i powiedziałam spokojnie:
— Wiesz co? Sam wrzuć.
Spojrzał na mnie, jakbym oszalała.
— Coś ty powiedziała?
— Powiedziałam, żebyś sam wyprał swoje gacie.
Nie krzyczałam. Nie tłumaczyłam się. Po prostu odwróciłam się i wyszłam. Poszłam na spacer. Pierwszy od lat, bez pośpiechu, bez telefonu, bez poczucia winy.
Na ławce przed domem usiadłam i oddychałam. Po raz pierwszy poczułam, że żyję. Nie jako żona, nie jako służąca, nie jako cień. Jako kobieta.
Nie wiem, co będzie dalej. Może się obrazi, może wyjdzie, może nie zrozumie nigdy. Ale już nie boję się jego złości. Bo większy strach to ten, że mogłabym spędzić resztę życia tak jak te dwadzieścia lat — cicho, w kuchni, z rękami w pianie i duszą w klatce.
Dziś wiem jedno: jeśli ktoś cię kocha, nie potrzebuje, żebyś mu służyła. Potrzebuje, żebyś była.
A ja w końcu znów jestem.
To też może cię zainteresować: Z życia wzięte. "Po latach chciałam przeprosić matkę, ale było już za późno": Zamiast jej dłoni dotknęłam zimnej trumny
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Z życia wzięte. "Teściowa postanowiła, jak ma nazywać się mój syn": Zagroziła, że zniszczy nam życie, jeśli nie posłucham