Marzyłam o tym od lat — o małych rączkach, zapachu niemowlęcia, o tym, że wreszcie będziemy rodziną. Ale zanim jeszcze urodziłam, ktoś inny uznał, że ma większe prawo decydować o moim dziecku niż ja.

Moja teściowa.

Zawsze miała silny charakter. To ona wybierała farbę do naszego mieszkania, meble do kuchni, nawet datę ślubu, bo „nie wypadało inaczej”. Na początku przymykałam oko. Myślałam: „Niech ma, to tylko drobiazgi, nie warto się kłócić.” Ale tym razem nie chodziło o kolor ścian ani o firanki.

Tym razem chodziło o mojego syna.

Kiedy dowiedzieliśmy się, że to chłopiec, teściowa dosłownie oszalała z radości. Zaczęła powtarzać:

— Wreszcie w rodzinie będzie prawdziwy dziedzic!

A potem, zupełnie jakby nikt jej o to nie prosił, oznajmiła:

— Nazwiemy go Stanisław.

Zamarłam. „Nazwiemy”? Nie „nazwiecie”? Próbowałam delikatnie powiedzieć, że z mężem mamy inne plany — że podoba nam się imię Oliwier. Ale ona tylko uniosła brwi i powiedziała chłodno:

— Nie po moim trupie.

Od tego dnia zaczęło się piekło. Codziennie dzwoniła. Pytała, czy już „zmądrzeliśmy”. Zasypywała mnie opowieściami o „świętym dziadku Stasiu”, o „tradycji w rodzinie”, o „szacunku do przodków”. Kiedy milczałam, wpadała bez zapowiedzi, przynosząc kocyki i ubranka z wyszytym imieniem Stanisław.

— Nie rób scen — mówił mąż, kiedy zaczynałam płakać.


— Dla niej to ważne.

Dla niej. A dla mnie? Ja miałam tylko znosić wszystko w milczeniu?

Na dwa tygodnie przed porodem teściowa przyszła z groźnym wyrazem twarzy. Usiadła przy stole i powiedziała:


— Posłuchaj mnie, dziewczyno. Jeśli nazwiesz go inaczej, niż mówię, to zobaczysz.


Spytałam:


— Co zobaczę?


Uśmiechnęła się.


— To, że wszyscy pożałujecie.

Zamarłam. Nie wiedziałam, co gorsze — ten jej ton, czy to, że mąż siedział obok i nie powiedział ani słowa.

Kiedy urodziłam, w szpitalu byłam sama. Mąż nie zdążył. Przyszedł dopiero następnego dnia. Powiedziałam, że dziecko nazywa się Oliwier. Spojrzał na mnie i powiedział tylko:

— Mama się wścieknie.

Nie interesowało mnie to. Wzięłam synka w ramiona i po raz pierwszy poczułam, że coś jest naprawdę moje. Ale nie trwało to długo.

Kiedy wróciliśmy do domu, teściowa już czekała. Na stole stał tort z napisem „Witaj, Stasiu!”. Zamarłam w progu.


— Co to ma znaczyć? — zapytałam.


A ona podeszła, pogłaskała dziecko po główce i powiedziała z uśmiechem:


— Dla mnie on i tak będzie Stasiem.

Przez kolejne tygodnie ignorowała moje słowa. Przed znajomymi przedstawiała wnuka po swojemu. Kupowała zabawki z imieniem Staś, wyszywała pościel, nawet próbowała przekonać księdza, żeby przy chrzcie „poprawił” imię. Nie uwierzyłabyś, jak daleko może posunąć się człowiek przekonany, że ma prawo rządzić innymi.

Kiedy w końcu wybuchłam, kiedy powiedziałam, że jeśli jeszcze raz nazwie mojego syna Stasiem, to więcej nas nie zobaczy, zrobiła scenę. Krzyczała, że jestem niewdzięczna, że niszczę rodzinę, że „ona tylko chciała dobrze”. Mąż próbował ją uspokoić, ale nie stanął po mojej stronie. Jak zwykle.

Od tamtej pory nie przychodzi. Nie dzwoni. Nie przynosi zabawek. W całej rodzinie to ja jestem tą złą — tą, co „obraziła teściową”.

Ale wiesz co? Kiedy mój mały Oliwier mówi do mnie „mamo”, wiem, że zrobiłam dobrze.
Bo on jest mój. Nie jej, nie ich, nie „rodziny”. Mój.

I choć czasem boję się, że jeszcze wróci — że znów zacznie manipulować — wiem jedno:
nie dam sobie już odebrać ani syna, ani siebie.

Bo może ona urodziła swojego Stanisława kiedyś, ale to ja urodziłam Oliwiera. I nikt mi go nie przemianuje.

To też może cię zainteresować: To oni pożegnali się z "Tańcem z Gwiazdami". Internauci nie zostawili na werdykcie suchej nitki. Oberwało się Bursztynowicz i Karolakowi

Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Małgorzata Rozenek-Majdan szczerze o pieniądzach. Tak zarobiła pierwszy milion. Na co go wydała