Przez 45 lat małżeństwa żyłam w cieniu, podporządkowana i stłamszona, myśląc, że tak właśnie powinno wyglądać życie. Poznaliśmy się, kiedy byłam bardzo młoda, pełna marzeń i planów. W tamtym czasie wydawało mi się, że miłość polega na podporządkowaniu się tej drugiej osobie, na poświęceniu dla związku i dla rodziny. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że związek, który buduję, stopniowo staje się moim więzieniem.
Mój mąż był człowiekiem surowym i wymagającym. Z każdym rokiem zacieśniał kontrolę nad moim życiem – decydował, co mogę robić, gdzie mogę chodzić i z kim mogę się spotykać. Każda próba wyrażenia własnej opinii, każdy sprzeciw kończył się gniewem, oskarżeniami, a czasem ciszą, która mogła trwać całe tygodnie. Nauczyłam się zatem milczeć i podporządkowywać jego decyzjom, byle tylko unikać kolejnych konfliktów.
Moje marzenia i ambicje stopniowo przestawały istnieć. Kiedyś miałam pasję do malowania, do pisania, ale dla niego były to jedynie „dziwactwa,” które trzeba było zostawić za sobą. Tak więc porzuciłam te marzenia, zajmując się domem, dziećmi i wszystkimi codziennymi obowiązkami, które mąż zrzucał na mnie, oczekując bezbłędnej organizacji i absolutnego poświęcenia.
W ciągu tych lat często myślałam, jak wyglądałoby moje życie, gdybym mogła być sobą, gdybym mogła robić to, co kocham. Zazdrościłam kobietom, które miały prawo wyboru, które mogły rozwijać się i spełniać swoje marzenia. Ale za każdym razem tłumiłam te myśli, przypominając sobie, że to jest moja rzeczywistość – że nie mam wyjścia, że jestem w związku, który trwa i który zawsze taki będzie.
Jednak kiedy mąż zmarł, po raz pierwszy poczułam coś, co trudno było opisać – poczucie ulgi. Było w tym oczywiście wiele bólu, smutku, żalu, że straciłam człowieka, z którym spędziłam większość życia. Ale była też niewielka, cicha ulga – świadomość, że teraz mogę podejmować decyzje bez strachu, bez konieczności podporządkowywania się.
Zaczęłam robić rzeczy, o których przez wiele lat bałam się choćby myśleć. Wyszłam z domu, poznałam ludzi, z którymi mogłam rozmawiać bez obaw, że moje słowa będą źle zinterpretowane. Odnowiłam kontakt z przyjaciółkami z dawnych lat, które straciłam przez małżeństwo, bo mąż nie akceptował „marnowania czasu” na spotkania. Znowu chwyciłam za pędzel, znów zaczęłam pisać. Każdego dnia odkrywałam na nowo małe przyjemności życia – spacer, kawę w ulubionej kawiarni, drobne rozmowy z nieznajomymi, które nie były oceniane.
Teraz, mając 70 lat, czuję się wolna jak nigdy wcześniej. Wiele osób dziwi się, że dopiero teraz zaczynam cieszyć się życiem. Pytają, dlaczego wcześniej nie próbowałam zmienić swojej sytuacji. Ale nikt nie rozumie, jak silna była kontrola, jak długo tkwiliśmy w schemacie, z którego wydawało się, że nie ma ucieczki.
Teraz wiem, że życie jest krótkie i że nie można czekać na momenty, które pozwolą nam być sobą. W końcu mam przestrzeń, by być szczęśliwa, choć przez wiele lat nie wierzyłam, że jeszcze kiedykolwiek zaznam takiej wolności. Codziennie uczę się żyć dla siebie, podejmować decyzje bez lęku i wierzyć, że nawet w późnym wieku można zacząć wszystko od nowa.
To też może cię zainteresować: Chwilę przed 1 listopada ceny kwiatów zaskakują. Ile kosztują przy cmentarzach
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Polska żegna wielką aktorkę. Jadwiga Barańska spocznie daleko od ojczyzny