Był to dzień, jak każdy inny na oddziale. Szpitalne korytarze pełne były cichych kroków personelu i odgłosów medycznych urządzeń. Ale tego dnia coś przyciągnęło moją uwagę. Siedząc przy biurku, przeglądając kartoteki pacjentów, usłyszałam ciche kroki w kierunku jednej z sal.


Weszłam do sali numer 7, gdzie leżał pan Andrzej – człowiek, który od tygodni zmagał się z ciężką chorobą. Był to pacjent, który mimo bólu zawsze zachowywał pogodę ducha, ale dzisiaj wyglądał inaczej. Jego oczy były puste, a usta zaciśnięte w cienką linię. Na nocnym stoliku obok jego łóżka leżała kartka papieru. W rogu sali, w niewielkim łóżeczku, spało małe dziecko.
Podniosłam notatkę. Krótkie zdania były pisane w pośpiechu, każde słowo wydawało się być ostrym cięciem w duszę.


"Nie mogę już tego znieść. Zostawiam ci Karolka. Zajmij się nim najlepiej, jak potrafisz. Ja odchodzę. Żegnaj."


Moje serce zamarło. Żona pacjenta – kobieta, która zawsze wyglądała na silną, która codziennie przychodziła z uśmiechem na twarzy, choć w oczach miała smutek – odeszła, zostawiając swojego męża w najgorszym momencie. Wiedziałam, że nie będzie w stanie sam zająć się dzieckiem, ledwo radził sobie z własnym cierpieniem.


Spojrzałam na pana Andrzeja, który nie spuszczał wzroku z kartki. Było w nim coś złamanego, jakby nagle zgasła iskra nadziei, która trzymała go przy życiu. Był wstrząśnięty, nie miał już siły na gniew czy łzy – pozostała tylko pustka.


Podeszłam do niego, starając się być oparciem w tym niewyobrażalnym momencie. "Panie Andrzeju," zaczęłam cicho, ale on tylko potrząsnął głową.


"Zostawiła mnie, zostawiła nas..." powiedział łamiącym się głosem, wskazując na dziecko. "Jak mam się nim zająć, skoro ledwo oddycham?"


Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Ta chwila była zbyt brutalna, by słowa mogły cokolwiek naprawić. Ale musiałam coś zrobić, pomóc mu, pomóc temu maleństwu.


Zadzwoniłam po pomoc, po rodzinę. Ale jego bliscy byli daleko, a wsparcie, które mogło nadejść, nie wystarczyło, by złamać mur samotności i cierpienia, który teraz otaczał pana Andrzeja.


Zaczęłam odwiedzać go częściej, organizując pomoc dla małego Karolka, starając się być dla nich obojga kimś, kto przyniesie choć odrobinę ulgi. Ale wiedziałam, że to, co przeżywał, było czymś, co mógł unieść tylko on sam.


Każdego dnia widziałam, jak jego siły słabną, ale mimo to, w oczach zawsze miał odrobinę troski, gdy patrzył na swoje dziecko. Było jasne, że mimo wszystko kochał go całym sercem, a ta miłość była ostatnim płomykiem, który trzymał go przy życiu.


Dni mijały, a jego stan się pogarszał. Mimo starań lekarzy i wsparcia personelu, życie pana Andrzeja powoli gasło. Wiedział, że nie zdąży zobaczyć, jak jego syn dorasta, jak stawia pierwsze kroki, jak wypowiada pierwsze słowa. To była świadomość, która bolała bardziej niż jakakolwiek fizyczna dolegliwość.


W ostatnich chwilach, gdy siedziałam przy jego łóżku, trzymając jego rękę, szeptał słabe słowa skierowane do syna. "Przepraszam, że cię zostawiam... kocham cię, zawsze będę przy tobie, nawet gdy mnie nie będzie..."


Odszedł spokojnie, z bólem w sercu, ale z nadzieją, że ktoś inny zajmie się jego synem tak, jak on tego nie mógł zrobić. Kiedy zamknął oczy na zawsze, Karolek spał spokojnie, nieświadomy, że jego świat właśnie się zmienił.

To też może cię zainteresować: Kobieta opublikowała zdjęcie paragonu ze sklepiku pediatrii. W komentarzach zawrzało


Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Maciej Kurzajewski szczerze o okolicznościach odejścia z TVP. Nie pozostawił złudzeń