Najpierw słyszałam jej klucz — ten metaliczny dźwięk, który wbijał mi się w kark jak zimny gwóźdź. Potem trzask drzwi, szybkie kroki po panelach i jej głos, zawsze taki sam: pewny siebie, jakby to było jej mieszkanie, jej życie, jej zasady.
— No, zobaczymy, jak tu jest.
Mówiła to tak, jakby wchodziła do zakładu pracy, nie do domu młodej rodziny.
A ja wtedy automatycznie wstrzymywałam oddech. Nie dlatego, że miałam coś do ukrycia. Tylko dlatego, że ona potrafiła znaleźć brud nawet w czystym.
Pierwsza „inspekcja” była jeszcze śmieszna. Przynajmniej tak sobie wmawiałam.
Stałam w kuchni z małym na rękach, mleko wykipiało, pranie wisiało na suszarce jak białe flagi, a ona weszła i od razu zaczęła przesuwać palcem po parapecie. Potarła kciukiem, spojrzała na niego i westchnęła teatralnie.
— Kurz. Przy dziecku. No pięknie.
Kurzu było tyle, co nic. Ale to nie miało znaczenia. Znaczenie miało to, że ona to zobaczyła.
Potem poszła do łazienki. Otworzyła szafkę pod umywalką, jakby szukała tam dowodów winy. Zajrzała do kosza. Podniosła pokrywę tak, żeby było głośno.
— A te pieluchy to kiedy wynosisz?
Miałam ochotę odpowiedzieć: „Między karmieniem a kołysaniem. Między gotowaniem a praniem. Między tym, jak próbuję nie zwariować”. Ale zamiast tego powiedziałam cicho:
— Dzisiaj. Miałam iść.
— Miałam iść — przedrzeźniała mnie w tonie, który udawał troskę. — Ty cały czas coś „masz”. A dziecko potrzebuje czystości.
Czystości. Jakby najważniejsze było to, czy podłoga błyszczy, a nie czy ja w ogóle mam siłę wstać rano.
Mój partner — jej syn — wtedy tylko wzruszał ramionami. Mówił:
— Daj spokój, mama. Ona chce dobrze.
Chce dobrze.
To zdanie było jak plaster na złamaną kość. Nie leczyło niczego, tylko miało uciszyć ból.
Z czasem jej wizyty stały się regularne. Pojawiała się w poniedziałek „bo była w okolicy”. W środę „bo przyniosła coś dla małego”. W sobotę „bo trzeba wam pomóc”. Pomoc wyglądała tak: wytykanie, poprawianie, przesuwanie moich rzeczy tak, żebym potem nie mogła ich znaleźć.
Przestawiła mi przyprawy „bo tak jest logiczniej”. Wyrzuciła mój ulubiony kubek „bo był pęknięty”. Przełożyła ubranka dziecka do innych szuflad, bo „to się nie trzyma kupy”.
Każdy jej ruch mówił jedno: ty tu jesteś przypadkiem, ja tu jestem u siebie.
Najgorsze były inspekcje lodówki.
Otwierała ją zawsze z tym samym westchnieniem, jakby już wiedziała, że się rozczaruje. Przesuwała produkty, czytała daty, kręciła głową.
— Serio dajesz mu to? — wskazywała palcem na słoiczek. — Przecież to sama chemia.
— To jest dla dzieci — próbowałam.
— Dla dzieci? — prychała. — Dla leniwych matek.
„Leniwych matek”. Ja, która spałam po trzy godziny, która robiłam wszystko sama, która czasem płakałam w łazience z ręcznikiem w ustach, żeby nikt nie słyszał.
Któregoś dnia weszła, kiedy karmiłam. Siedziałam na kanapie, dziecko przy piersi, włosy związane byle jak, w dresie poplamionym mlekiem. W domu pachniało zupą, bo gotowałam ją między jedną a drugą drzemką.
Teściowa stanęła nade mną jak sędzia.
— Znowu tak wyglądasz? — spytała, rozglądając się ostentacyjnie. — Ty w ogóle się myjesz?
Poczułam, jak robi mi się gorąco. Nie na twarzy. W środku. Jakby ktoś rozpalił we mnie ogień.
— Myję się — powiedziałam przez zaciśnięte zęby. — Jak mam chwilę.
— Chwilę to ty masz, tylko marnujesz. — Podeszła do stołu i podniosła chusteczkę. — I popatrz na to. Brud. Dziecko będzie chore. Ja to mówię dla waszego dobra.
Wtedy mój partner znowu powiedział:
— Mamo, daj jej spokój.
Ale powiedział to tak, jak mówi się do psa, który szczeka: odruchowo, bez wiary, że przestanie.
Teściowa uśmiechnęła się pod nosem, jakby wygrała. I rzuciła mimochodem:
— Jak będzie trzeba, to ja się zajmę dzieckiem. Przynajmniej będzie porządek.
To zdanie weszło mi pod skórę.
Bo w tym zdaniu nie było „pomogę”. Było: „zabiorę”.
Od tamtej chwili zaczęłam żyć w napięciu. Zanim poszłam spać, sprzątałam. Nie dla siebie. Dla niej. Żeby nie miała amunicji. Wycierałam blaty, sprawdzałam kosz, układałam zabawki jak w katalogu. Jakbym robiła scenografię do życia, w którym nie ma miejsca na bałagan, zmęczenie i prawdę.
A prawda była taka, że ja byłam na granicy.
Pewnego dnia dziecko miało kolkę. Płakało od popołudnia do wieczora. Próbowałam wszystkiego: noszenia, masażu, ciepłego termoforu, białego szumu. Nic. Mój partner był w pracy. Ja stałam w salonie i kołysałam, a łzy leciały mi po policzkach, bo nie umiałam już oddychać normalnie.
I wtedy znowu ten dźwięk klucza.
Teściowa weszła jak do siebie.
— O, a co to za wrzaski? — rozejrzała się. — Dajesz mu płakać?
— Ma kolkę — powiedziałam, ledwo trzymając głos. — Nie umiem go uspokoić.
Ona nie podeszła do dziecka. Najpierw podeszła do zlewu.
W zlewie stał garnek. Jedyny. W którym gotowałam zupę. Nie miałam kiedy go umyć.
Teściowa wsadziła palec do garnka, jakby sprawdzała, czy to trucizna.
— No tak. Syf. — Pokiwała głową. — I potem się dziwisz, że dziecko płacze.
Nie pamiętam dokładnie momentu, w którym coś we mnie pękło. Pamiętam tylko, że świat nagle zrobił się bardzo prosty.
Czułam ciężar dziecka na rękach. Słyszałam jego płacz. I słyszałam ją, jej ton, jej oceny.
I wtedy wypowiedziałam słowa, które siedziały we mnie od miesięcy.
— Proszę wyjść.
Zamilkła.
— Słucham?
— Proszę. Wyjść. — Powtórzyłam, wyraźniej. — Teraz.
Zaśmiała się krótko.
— Ty mi nie będziesz mówić, co mam robić. To mieszkanie mojego syna.
Te słowa uderzyły mnie najmocniej.
Nie „wasze”. Nie „wasze wspólne”. Tylko „mojego syna”. Jakbym była gościem, który za długo został.
Stanęłam prosto. Serce waliło mi tak, że prawie zagłuszało płacz dziecka.
— To jest mój dom. — Głos mi drżał, ale mówiłam dalej. — I moje dziecko. I ja mam dość.
Ona zmrużyła oczy.
— Jak ty się odzywasz? Ja tylko patrzę, czy wszystko jest jak należy. Bo różnie bywa. Są matki, co sobie nie radzą.
Podeszła krok bliżej. I powiedziała ciszej, ale to było gorsze niż krzyk:
— Jak ja uznam, że tu nie jest bezpiecznie, to ja potrafię zadzwonić, gdzie trzeba.
W tym momencie poczułam, że jeśli teraz się cofnę, to już zawsze będę się cofać.
Wzięłam głęboki oddech. Dziecko płakało, ale ja poczułam, że w końcu słyszę własny głos.
— To proszę zadzwonić. — powiedziałam. — I proszę powiedzieć, że wchodzi pani tu bez zaproszenia, przeszukuje mi szafki i grozi mi odebraniem dziecka, bo w zlewie stoi garnek. Proszę powiedzieć, że robi pani inspekcję jak sanepid, a ja mam być wdzięczna. Proszę. Zadzwońmy razem.
Otworzyłam drzwi na oścież.
— A teraz: proszę wyjść. I oddać klucze.
Zrobiło się cicho.
Teściowa patrzyła na mnie tak, jakby pierwszy raz zobaczyła, że ja też jestem człowiekiem, nie dodatkiem do jej syna.
— Ty… ty naprawdę… — zaczęła.
— Tak. — powiedziałam krótko. — Naprawdę.
Wtedy ona zacisnęła usta, sięgnęła do torebki i wyjęła pęk kluczy. Przez sekundę zawahała się, jakby czekała, że przeproszę. Że się złamię.
Ale ja już byłam po drugiej stronie tej granicy.
Położyła klucze na komodzie tak głośno, jakby chciała, żeby to był ostatni dźwięk, który zostawi po sobie.
— Jeszcze będziesz żałować — syknęła.
— Może — odpowiedziałam. — Ale przynajmniej będę oddychać.
Wyszła. Trzasnęła drzwiami.
Zostałam w przedpokoju z dzieckiem na rękach i drżącymi dłońmi. Czułam, jak mi się trzęsą kolana. Nie z dumy. Ze strachu. Bo wiedziałam, że teraz będzie wojna.
Ale jednocześnie… poczułam ulgę. Taką, jakby ktoś zdjął mi z szyi ciężki łańcuch.
Wieczorem wrócił mój partner. Zobaczył klucze na komodzie.
— Co to jest? — zapytał.
Popatrzyłam na niego. Na jego twarz, na jego oczy, na człowieka, który tyle razy mówił „ona chce dobrze”, kiedy ja tonęłam.
— To jest granica — powiedziałam. — W końcu ją postawiłam. Bo jeśli tego nie zrozumiesz, to ja nie wytrzymam. A wtedy nie będzie już czego ratować.
On milczał długo. W mieszkaniu było słychać tylko tykanie zegara i oddech dziecka w pokoju.
— Przesadziła — powiedział w końcu, cicho.
— Nie. — odpowiedziałam. — To ja byłam za długo cicho.
I pierwszy raz od miesięcy, kiedy poszłam spać, nie bałam się dźwięku klucza.
Bałam się jutra. Bałam się jej telefonu. Bałam się awantury.
Ale nie bałam się już tego, że ktoś wejdzie do mojego domu i zrobi ze mnie oskarżoną.
Bo miarka się przebrała.
I to ja ją trzymałam.
To też może cię zainteresować: "Mam 20 lat, jestem samotną mamą": Ludzie plotkują, że to patologia, bo korzystam z zasiłków i 800+, a nie mają pojęcia, jak było naprawdę
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: 50, 100 czy 200 złotych. Ile wypada dać na kolędzie