Ten jego kaszel brzmi, jakby ktoś drapał suchą szczotką po gardle. Zanim otworzyłam oczy na dobre, już liczyłam w głowie: ile zostało syropu, czy starczy do końca tygodnia, czy w aptece znów będzie ten tańszy zamiennik, czy ja w ogóle mam dziś za co.
W kuchni było zimno. Kaloryfer ledwo letni, a ja nie chciałam włączać dodatkowego grzania, bo rachunek za prąd i tak mnie zjada. Zaparzyłam herbatę w kubku, który ma wyszczerbiony brzeg. Wyszczerbienie jest jak moje życie — nie przeszkadza, dopóki człowiek nie przyłoży ust dokładnie w to miejsce.
O 6:10 usłyszałam stukanie. Nie w drzwi. W sufit. Sąsiad z góry zawsze wali w rurę, kiedy Leon płacze. Jakby moje dziecko dało się wyciszyć pilotem.
— Już, synku, cicho, mama jest — szeptałam, podnosząc Leona z łóżka. Miał gorące policzki i zimne stopy.
Wcisnęłam mu skarpetki, a on od razu przytulił policzek do mojej szyi. Pachniał snem i mlekiem.
W drodze do przychodni szłam szybciej, niż powinnam, bo bałam się, że nam zabraknie numerków. Na schodach minęłam sąsiadkę z trzeciego. Nie powiedziała „dzień dobry”. Spojrzała tylko na wózek i na mnie, i zrobiła tę minę, którą ludzie robią, kiedy chcą pokazać, że współczują, ale tak naprawdę oceniają.
— To ta młoda, co żyje z 800+ — usłyszałam jej głos, gdy już byłam na półpiętrze niżej. I jeszcze: — Patologia.
Słowo „patologia” weszło mi do głowy jak drzazga. Nie boli od razu, ale kiedy już boli, to przy każdym ruchu.
W przychodni pani w rejestracji poprosiła mnie o dokumenty, potem o kartę ubezpieczenia, potem o coś jeszcze. Leon wiercił się na moich kolanach, bo nie lubi zapachu środków do dezynfekcji. Ja też nie lubię. Ten zapach przypomina mi noc, kiedy rodziłam.
— A ojciec dziecka? — zapytała lekarka, tak po prostu, między „temperatura” a „osłuchiwanie”.
Zawsze jest to pytanie. Zawsze tak, jakby odpowiedź miała coś zmienić w kaszlu.
— Nie ma — powiedziałam krótko.
Lekarka skinęła głową i już. Bez komentarza. Może trafiłam na dobry dzień, może miała dość własnych problemów. Wyszłam z receptą i poczuciem, że znowu muszę wygrać bitwę, w której nikt nie widzi przeciwnika.
W aptece poprosiłam o najtańszy syrop. Farmaceutka spojrzała na mnie i na Leona.
— Ten jest lepszy, ale droższy — powiedziała. Tonem takim, jakby „droższy” było synonimem „rozsądny”.
— Poproszę ten tańszy — odpowiedziałam.
Wtedy ona zrobiła to milczenie. To milczenie, w którym słyszysz w głowie cudze myśli: no tak, bo z zasiłków. A ja wcale nie chciałam tańszego, bo jest tańszy. Ja chciałam tańszego, bo musiałam jeszcze kupić chleb, mleko i pieluchy.
Wracając, Leon zasnął w wózku. Złapałam się na tym, że chodzę wolniej, kiedy on śpi, bo wtedy przez chwilę jest cicho. A cisza w moim życiu to luksus.
W domu czekała koperta. Z urzędu. Biała. Najgorszy kolor świata.
Stanęłam w przedpokoju i patrzyłam na nią dłużej, niż powinnam. Jakbym mogła ją unieważnić samym wzrokiem.
Otworzyłam.
„Wezwanie”. „Wyjaśnienia”. „Nienależnie pobrane świadczenia”.
Poczułam, że robi mi się słabo. Oparłam się o ścianę, bo nogi nagle zrobiły się obce. Leon wciąż spał, a ja patrzyłam na te litery i miałam ochotę je rozszarpać.
Bo jak nienależnie?
Ja nie biorę tego, bo mi się chce. Ja biorę, bo inaczej mój syn będzie jadł suchy chleb, a ja będę udawać, że nie jestem głodna.
Zadzwoniłam pod numer z pisma. Odebrała kobieta, głos miała znudzony, jakby moje życie było kolejną teczką.
— Proszę przyjść z dokumentami — powiedziała. — Wyjaśnimy.
„Wyjaśnimy” u nich znaczy: pani będzie stać w kolejce, pani będzie się tłumaczyć, pani będzie czuć się winna, chociaż nic pani nie zrobiła.
Położyłam pismo na stole i usiadłam. W głowie miałam chaos, ale ciało działało automatycznie: wstawić wodę na zupę, nastawić pranie, zebrać zabawki, które Leon rozrzucił wczoraj. Normalność jest jak opatrunek — zakrywa, ale nie leczy.
Wieczorem, kiedy Leon jadł kaszkę, przyszła wiadomość od mojej matki.
„Sąsiadka mówiła, że znowu byłaś w MOPS-ie. Natalia… ludzie gadają.”
Przez chwilę patrzyłam w ekran. „Ludzie gadają” — jakby to było coś, co trzeba przeżyć tak samo jak rachunki.
Odpisałam tylko: „Mamo, Leon był chory.”
Nie dodałam: „a ja byłam sama”. Bo ona i tak wie, tylko nie umie mi pomóc. A czasem bardziej boli pomoc, która nie przychodzi, niż ta, której wcale nie obiecano.
Następnego dnia ubrałam Leona, spakowałam teczkę z papierami i poszłam do urzędu. W teczce miałam decyzje, potwierdzenia, zaświadczenia, recepty, paragony z apteki. Miałam dowody na to, że moje życie jest prawdziwe.
W kolejce przede mną stał facet w kurtce z kapturem. Odwrócił się i spojrzał na mój wózek.
— Teraz to się opłaca robić dzieci, co? — rzucił, pół żartem, pół serio.
Poczułam, jak zaciska mi się żołądek.
— Tak — powiedziałam. — Opłaca się tak bardzo, że czasem jem dopiero, jak syn zaśnie, żeby nie widział, że udaję sytość.
Facet zamilkł. Odwrócił się z powrotem. Nikt w kolejce nie stanął po mojej stronie, ale przynajmniej nikt już nie mówił.
W pokoju urzędniczka przeglądała papiery długo. Za długo. Leon zaczął marudzić, więc podałam mu chrupka, żeby mieć te pięć minut spokoju.
— Tu jest błąd systemu — powiedziała w końcu. — Zmiana konta została wprowadzona później. Świadczenie wróciło na zamknięty rachunek, więc wyszło, że… no… nienależnie.
„Błąd systemu”. Tylko tyle. Moje bezsenne noce, mój strach, moje liczenie groszy — w rubryce „błąd”.
— I co teraz? — zapytałam, a głos mi się złamał, chociaż nie chciałam.
— Złożymy korektę. Wypłata powinna wrócić, ale to potrwa — powiedziała, jakby mówiła o przesunięciu spotkania.
Wyszłam z urzędu i poczułam, że jestem zbyt zmęczona, żeby płakać. To taki stan, kiedy człowiek już nie ma nawet siły na rozpacz.
Wróciłam do klatki. Na półpiętrze znowu stały te same sąsiadki. Jedna udawała, że przegląda skrzynkę, druga udawała, że poprawia szalik. Udawanie jest tu sportem narodowym.
— Dzień dobry — powiedziałam.
— Dzień dobry… — odpowiedziały, niechętnie.
Wtedy spojrzałam prosto na nie, pierwszy raz tak naprawdę.
— Wiecie, co jest najgorsze? — powiedziałam cicho, ale tak, żeby usłyszały. — Nie to, że żyję z zasiłków. Najgorsze jest to, że ludzie mówią „patologia”, kiedy ja po prostu próbuję przeżyć i nie dać mojemu dziecku poczucia, że jest ciężarem.
One nic nie odpowiedziały. Tylko patrzyły. A ja weszłam do mieszkania, zamknęłam drzwi i oparłam się o nie plecami.
Leon podbiegł do mnie, objął mnie za nogę.
— Mamusiu, bajka?
Wzięłam go na ręce. Poczułam jego ciężar i od razu mniej bolało. Jakby świat mógł gadać, ile chce, a prawda i tak miała dwadzieścia kilo i dwa lata.
— Bajka — powiedziałam. — Będzie bajka.
A w środku, w tej części mnie, której nikt nie widzi na klatce schodowej, powtarzałam sobie jedno: Ja nie jestem patologią. Ja jestem matką. I jeszcze stoję.
To też może cię zainteresować: 50, 100 czy 200 złotych. Ile wypada dać na kolędzie
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Jak w pałacu pod Warszawą. Wnętrza willi Tomasza Lisa robią wrażenie i są na sprzedaż