Nie dlatego, że jestem perfekcjonistką. Po prostu wierzyłam, że jeśli stół będzie nakryty równo, jeśli barszcz będzie miał idealny kolor, jeśli opłatek będzie biały i kruchy, to choć przez te kilka godzin będziemy rodziną. Normalną, ciepłą, bez pęknięć.
W tym roku wstałam o świcie. W kuchni było zimno, w oknie osiadała para, a ja mieszałam kapustę z grzybami, słuchając jak w przedpokoju mąż chodzi w tę i z powrotem. Co chwilę sprawdzał telefon. Zamykał się w łazience. Otwierał, zamykał drzwi. Jak człowiek, który czeka na wyrok.
Zapytałam spokojnie:
Ja powiedziałam: „Co się dzieje? Jesteś jakiś nieswój”.
Mąż nawet nie spojrzał na garnek.
Mąż odpowiedział: „Nic. Po prostu… mam jedną sprawę”.
„Sprawę” usłyszałam w Wigilię jak ostrzeżenie.
Ja powiedziałam: „Jaką?”.
Mąż odchrząknął.
Mąż powiedział: „Zaprosiłem kogoś na kolację”.
Zamarłam z łyżką w dłoni.
Ja zapytałam: „Kogo?”.
Mąż wzruszył ramionami, ale w jego ruchu było napięcie.
Mąż odpowiedział: „Znajomą”.
„Znajomą”. W Wigilię. Do naszego domu.
W pierwszej chwili pomyślałam o jakiejś sąsiadce, o krewnej, o kimkolwiek. Ale coś w jego głosie było zbyt ostre, zbyt przygotowane.
Ja powiedziałam: „To nie jest dzień na niespodzianki. Czemu mi wcześniej nie powiedziałeś?”.
Mąż spojrzał na mnie w końcu. I to spojrzenie było najgorsze. Nie było w nim ciepła ani skruchy. Było „musisz to przyjąć”.
Mąż powiedział: „Bo byś zrobiła scenę”.
Powoli odłożyłam łyżkę. Poczułam, jak w brzuchu robi mi się ciężko.
Ja odpowiedziałam: „Czyli wiesz, że to coś złego”.
Mąż zaciął się, a potem wypuścił powietrze.
Mąż powiedział: „Nie rób z tego dramatu. Po prostu przyjdzie. Zjemy. Pogadamy”.
Pogadamy. Jakby chodziło o herbatę, a nie o Wigilię.
Ja powtórzyłam cicho: „Kto przyjdzie?”.
Mąż powiedział: „Marta”.
Tego imienia nie znałam. Przynajmniej nie w jego ustach.
Ja zapytałam: „Kim jest Marta?”.
On ściszył głos, jakby ściany mogły donieść.
Mąż odpowiedział: „To… osoba, która nie ma z kim spędzić świąt”.
Poczułam, że coś mi się wymyka. Że ta rozmowa ma drugie dno, którego on nie chce nazwać.
Ja powiedziałam: „A ja? My? To jest nasz dom”.
Mąż spojrzał na zegarek.
Mąż powiedział: „Przestań. Ja już zdecydowałem”.
To zdanie było jak uderzenie. Bo w małżeństwie są decyzje, które podejmuje się razem. A on właśnie powiedział mi, że w Wigilię mam być tłem.
Wróciłam do kuchni, jak w transie. Kroiłam mak, mieszałam barszcz, układałam talerze. Ręce robiły swoje, ale w środku miałam pustkę i rosnący strach. Zrobiłam dodatkowe nakrycie, bo zawsze robiłam dodatkowe. Talerz dla niespodziewanego gościa. Tylko że tym razem ten „gość” miał twarz, imię i wejście bez zaproszenia z mojej strony.
O szesnastej mąż był już wykąpany i ubrany jak na święta. Dziwnie elegancki. Jakby zależało mu na wrażeniu.
Ja siedziałam na krześle w kuchni i czułam, że coś mnie dusi.
Zapytałam ostatni raz:
Ja powiedziałam: „Powiedz mi prawdę. Kim ona jest?”.
Mąż otworzył usta, zamknął je i powiedział:
Mąż powiedział: „Nie komplikuj. Proszę”.
„Proszę” zabrzmiało jak „błagam, nie rób mi wstydu”. Nie jak „przepraszam”.
Wtedy zadzwonił dzwonek do drzwi.
Serce podeszło mi do gardła. Mąż poszedł pierwszy. Ja wstałam, jakby ktoś pociągnął mnie za sznurek. Nie pamiętam, jak znalazłam się w przedpokoju. Pamiętam tylko, że poczułam zapach zimnego powietrza i perfum.
W drzwiach stała kobieta.
Młodsza ode mnie. Uśmiechnięta, ale jej uśmiech był spięty, jakby wiedziała, że wchodzi na teren minowy. Miała płaszcz rozpięty, bo najwyraźniej nie mogła go dopiąć. I wtedy zobaczyłam brzuch.
Nie małe zaokrąglenie. Nie „może przytyła”. To był brzuch kobiety w zaawansowanej ciąży, ciężki, wyraźny, bezdyskusyjny.
Świat mi zamilkł.
Kobieta powiedziała cicho: „Dobry wieczór”.
Mąż odsunął się, zrobił jej miejsce, jakby był gospodarzem.
Mąż powiedział: „Wejdź. Zimno”.
Zimno. Tak, było mi zimno. Tak zimno, że aż bolały zęby.
Ja patrzyłam na brzuch i czułam, jak w mojej głowie układają się klocki, których nie chciałam dotykać. Nagłe późne wyjścia. Telefon w łazience. Nowa koszula wyprasowana „bo spotkanie”. Milczenie.
Kobieta weszła do środka. Zdjęła buty powoli, ostrożnie, jak ktoś, kto ma trudność ze schylaniem się. Mąż natychmiast się pochylił, żeby jej pomóc.
Ten gest miał w sobie więcej troski niż widziałam od niego od dawna.
Spojrzałam na niego. On przez chwilę nie umiał utrzymać mojego wzroku.
Ja powiedziałam: „Kim ty jesteś?”.
Kobieta zacisnęła palce na pasku torebki.
Kobieta odpowiedziała: „Ja… ja nie chciałam robić problemu”.
Zwróciłam się do męża.
Ja powiedziałam: „Kim ona jest”.
To nie było pytanie. To było żądanie.
Mąż w końcu powiedział:
Mąż powiedział: „To Marta. Jest w ciąży”.
Jakby ja tego nie widziała.
Ja wyszeptałam: „Czyjej”.
Cisza zrobiła się gęsta. Nawet zegar w salonie brzmiał za głośno.
Mąż powiedział: „Mojej”.
To jedno słowo uderzyło mnie w klatkę piersiową tak, że zabrakło mi oddechu. Przez sekundę miałam wrażenie, że upadnę. Oparłam się o ścianę.
Ja powiedziałam: „Ty… przyprowadziłeś swoją ciężarną kochankę na Wigilię”.
Słowo „kochanka” zawisło w powietrzu jak przekleństwo.
Marta spuściła głowę.
Mąż nie zaprzeczył.
Mąż powiedział: „Nie mów tak. To nie jest…”.
Ja przerwałam mu.
Ja powiedziałam: „To jak? To jest co? Niespodziewany gość?”.
Mąż zacisnął szczęki.
Mąż powiedział: „Chciałem to załatwić spokojnie”.
Spokojnie. W Wigilię. Z brzuchem obcej kobiety w moim przedpokoju.
Poczułam, że moje ręce drżą. Ale to nie był tylko szok. To była wściekłość, czysta, gorąca.
Ja zapytałam: „Od kiedy?”.
Mąż milczał.
Marta wyszeptała: „Prawie rok…”.
Rok.
W mojej głowie przeleciały wszystkie wieczory, kiedy czekałam z kolacją, bo „utknął w pracy”. Wszystkie momenty, kiedy prosiłam: „porozmawiajmy”, a on odpowiadał: „nie teraz”. Wszystkie dni, kiedy czułam, że coś jest nie tak, a potem wmawiałam sobie, że jestem przewrażliwiona.
Ja spojrzałam na niego.
Ja powiedziałam: „Ty mnie okłamywałeś przez rok”.
Mąż powiedział twardo: „Nie przesadzaj. To się stało. Nie cofniemy tego”.
Nie cofniemy. Jakby mówił o rozlanym kompotu, a nie o moim życiu.
Marta stała w przedpokoju jak ktoś, kto wolałby zniknąć, ale nie ma już gdzie. Widziałam w jej oczach lęk. Ale widziałam też coś jeszcze. Nadzieję, że to właśnie dziś on wybierze ją.
I to było najboleśniejsze. Że ja zostałam ustawiona w roli przeszkody.
Mąż powiedział: „Wpuśćmy ją. Zjemy. Potem porozmawiamy”.
Ja powtórzyłam wolno: „Zjemy”.
Patrzyłam na dodatkowe nakrycie na stole, które miało być symbolem dobroci. I nagle zrozumiałam, że on użył tego symbolu przeciwko mnie. Że mój dom, moja tradycja, moja Wigilia stały się sceną do jego decyzji.
Weszliśmy do salonu. Choinka świeciła jak zawsze. Kolędy grały cicho z radia. Stół był nakryty, opłatek leżał na talerzu.
Marta usiadła ostrożnie. Mąż podsunął jej krzesło.
Ja stałam i patrzyłam, jak mój mąż troszczy się o kobietę, która nosi jego dziecko.
Wtedy pękło we mnie coś jeszcze. Nie tylko małżeństwo. Pękła moja naiwność.
Powiedziałam spokojnie:
Ja powiedziałam: „Nie będzie żadnego opłatka”.
Mąż spojrzał na mnie ostro.
Mąż powiedział: „Nie rób sceny”.
I wtedy, w tej jednej sekundzie, zrozumiałam, że to nie Marta jest moim największym upokorzeniem. Moim największym upokorzeniem jest to, że on wciąż próbuje mnie uciszyć.
Ja powiedziałam: „Scena? Ty przyprowadziłeś tu swoją kochankę w ciąży. To nie ja robię scenę. Ty zrobiłeś widowisko”.
Marta wstała z trudem.
Marta powiedziała: „Ja mogę wyjść…”.
Mąż natychmiast podszedł do niej.
Mąż powiedział: „Nie. Usiądź. Zostajesz”.
Zostajesz. A ja?
Ja spojrzałam na niego.
Ja zapytałam: „Czy ty rozumiesz, że ja jestem twoją żoną?”.
On spojrzał na mnie, jakby to słowo było już nieaktualne.
Mąż powiedział: „No właśnie dlatego chciałem to powiedzieć… że musimy się rozejść”.
Tak po prostu. W Wigilię. Przy barszczu.
Poczułam, jak łzy cisną mi się do oczu, ale nie pozwoliłam im spaść. Nie tutaj. Nie przy niej. Nie w tej scenografii.
Ja powiedziałam: „Czyli to jest twoje ogłoszenie. Z opłatkiem w tle”.
Mąż odpowiedział: „Nie przesadzaj. Chciałem, żeby było… bez krzyków”.
Bez krzyków. A ja czułam, że we mnie krzyczy wszystko. Moja godność, moje lata, moja praca w domu, moje próby ratowania. I ten głupi talerz dla gościa.
Podniosłam opłatek ze stołu. Trzymałam go w palcach i patrzyłam na jego cienką strukturę, jak na coś kruchego, co właśnie pęka.
Powiedziałam:
Ja powiedziałam: „Wiesz, co jest najgorsze? Że ty nawet nie miałeś odwagi powiedzieć mi wcześniej. Zrobiłeś to dziś, bo dziś nie wypada krzyczeć. Bo dziś ludzie mają być grzeczni”.
Marta patrzyła na mnie z napięciem.
Ja spojrzałam na nią.
Ja powiedziałam: „A ty. Ty wiedziałaś, że on ma żonę”.
Marta otworzyła usta i wyszeptała:
Marta powiedziała: „Mówił, że już między wami nie ma nic”.
Uśmiechnęłam się krótko. Nie z radości. Z goryczy.
Ja odpowiedziałam: „Klasyka”.
Mąż zrobił krok w moją stronę.
Mąż powiedział: „Nie obrażaj jej. Ona jest w ciąży”.
Wtedy dotarło do mnie, że on broni jej przede mną w moim domu. Że mój ból jest dla niego mniej ważny niż jej komfort.
Wzięłam głęboki oddech.
Ja powiedziałam: „Dobrze. Skoro ona zostaje, to ja wychodzę”.
Mąż zamarł.
Mąż zapytał: „Gdzie ty pójdziesz? To twoje mieszkanie?”.
Moje mieszkanie. Tak. Moje. A jednak w tej chwili czułam się w nim jak intruz.
Powiedziałam:
Ja powiedziałam: „Do swojej siostry. Do hotelu. Na spacer. Nie wiem. Ale nie będę tu siedzieć i udawać, że to jest Wigilia”.
Mąż złapał mnie za rękę.
Mąż powiedział: „Nie rób tego”.
Odsunęłam jego dłoń.
Ja powiedziałam: „Ty już to zrobiłeś”.
Poszłam do sypialni. Otworzyłam szafę i zaczęłam wrzucać rzeczy do torby. Ręce trzęsły mi się tak, że kilka razy coś upadło. Za drzwiami słyszałam ich głosy, ściszone.
Marta powiedziała: „Nie chciałam…”.
Mąż odpowiedział: „Spokojnie. To minie”.
Minie.
Jakby moje życie było kaprysem pogody.
Kiedy wyszłam z sypialni z torbą, mąż stał w korytarzu.
Mąż powiedział: „Porozmawiamy jutro”.
Ja spojrzałam na niego.
Ja powiedziałam: „Nie. Jutro ty będziesz uspokajał sytuację. A ja jutro zacznę ratować siebie”.
Marta stała w salonie, w półcieniu choinki. Brzuch miała duży, dłonie splecione. Wyglądała jak ktoś, kto wygrał, ale nie czuje smaku zwycięstwa.
Zatrzymałam się na sekundę.
Ja powiedziałam do niej: „To dziecko nie jest winne. Ale ty właśnie wchodzisz w życie, w którym mężczyzna potrafi okłamywać rok i w Wigilię robi z tego teatr. Pamiętaj o tym”.
Mąż otworzył usta, ale nie powiedział nic.
Wyszłam.
Na klatce schodowej było cicho. Z mieszkań obok słychać było kolędy, śmiechy, brzęk talerzy. Zapachy jedzenia. Normalność. A ja stałam z torbą w ręku i czułam, jak mróz gryzie mnie w policzki.
Na dole, przed blokiem, spojrzałam w górę na okna naszego mieszkania. Choinka świeciła. Jakby nic się nie stało. Jakby to wszystko było tylko złym snem.
I wtedy, pierwszy raz tego dnia, pozwoliłam sobie na łzy.
Nie dlatego, że on ma kochankę.
Tylko dlatego, że ja nawet nie wiedziałam o jej istnieniu. Że byłam żoną w domu, w którym mój mąż prowadził drugie życie, a ja układałam pierogi i wierzyłam w tradycję.
Tego wieczoru Wigilia naprawdę stała się horrorem.
Ale w tym horrorze był też moment, w którym odzyskałam coś ważnego.
Prawdę.
A prawda, choć boli jak otwarta rana, jest początkiem końca kłamstwa.
I ja już nie zamierzam żyć w cudzym kłamstwie, nawet jeśli pod choinką.
To też może cię zainteresować: Ta pięciozłotówka może odmienić Twoje finanse. Kolekcjonerzy płacą za nią fortunę
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Katastrofa śmigłowca w Wigilię. Do wypadku doszło podczas akcji ratunkowej