Stare koszule „do ogrodu”, spodnie „na schudnę”, płaszczyk, którego nie założyłem od pięciu lat, swetry jeszcze po mamie. Każdą rzecz brałem do ręki, oglądałem chwilę, odkładałem na łóżko.

– Wyrzuć wreszcie te graty – wołała z kuchni żona. – I tak tego nie nosisz.

„Graty” – pomyślałem. – A przecież niektóre rzeczy są w dobrym stanie.

Przypomniałem sobie ogłoszenie z parafii: „Zbiórka odzieży dla potrzebujących. Ubrania czyste, nadające się do użytku prosimy składać na plebanii”.

„No to dobrze się składa” – pomyślałem. – „Zrobię porządek i jeszcze komuś pomogę”.

Zdjąłem z wieszaka granatowy płaszcz. Kiedyś był moim ulubionym – w nim chodziłem na rozmowę o pracę, w nim świętowałem narodziny syna. Teraz wisiał jak cień dawnego życia.

– Oddasz go? – zdziwiła się żona, zaglądając do pokoju.

Wzruszyłem ramionami.

– Nie zakładałem go od lat. Może komuś się przyda na zimę.

Zapakowałem wszystko w dwa wielkie worki. Ubrania pachniały proszkiem i przeszłością. Czułem coś między ulgą a melancholią.

Na plebanii było chłodno, jakby ktoś specjalnie zakręcił kaloryfery, żeby ludzie nie siedzieli za długo. W przedpokoju stały już trzy worki, kartony, jedna reklamówka z butami.

Zapukałem niepewnie.

– Proszę! – usłyszałem.

Wszedłem. Za biurkiem siedziała kobieta w średnim wieku, w okularach, z miną księgowej, której właśnie brakuje jednej złotówki w bilansie.

– W sprawie odzieży – zacząłem. – Przyniosłem trochę ubrań dla potrzebujących.

Zmierzyła mnie wzrokiem od góry do dołu. Kurtka, buty, zegarek – jakby robiła szybki skan majątkowy.

– Czyściutkie, uprane? – spytała podejrzliwie.

– Tak – odparłem. – Specjalnie prałem.

Zerknęła na worki.

– No dobrze, proszę tu położyć – wskazała kąt przy drzwiach. – Tylko niech pan następnym razem nie przynosi worków z marketu, bo potem trudno to rozdzielić.

„Następnym razem” – pomyślałem. – „Jeszcze nie wie, że go nie będzie”.

Kiedy kładłem worki, potknąłem się lekko – jeden się otworzył. Zobaczyłem rąbek granatowego płaszcza.

Kobieta wyciągnęła go, obejrzała krytycznie.

– Uuu, wełna – mruknęła. – To się przyda.

Uśmiechnąłem się nieśmiało.

– Może jakiś bezdomny będzie miał w czym zimę przechodzić – rzuciłem.

Podniosła na mnie wzrok. W jej oczach coś mignęło – może zdziwienie, może kpina.

– Bezdomny, powiada pan… – zaśmiała się sucho. – Zobaczymy.

W niedzielę ksiądz z ambony dziękował za „hojne serca parafian”.

– Tyle rzeczy przynieśliście, że musieliśmy urządzić osobną salę – mówił. – Bóg zapłać.

Siedziałem w ławce, słuchając tych słów z dziwnym ukłuciem dumy. „To trochę też i moja zasługa” – przemknęło przez myśl. – „Może ktoś tego płaszcza naprawdę potrzebuje”.

Po mszy zajrzałem do salki, gdzie miało być wydawanie odzieży. W kolejce stało kilka kobiet, jedna babcia o lasce, dwoje dzieci w za dużych kurtkach.

Za stołem – ta sama kobieta w okularach. Sortowała rzeczy, odkładała coś na bok, coś wrzucała do worków.

– Przepraszam… – zacząłem nieśmiało. – Mogę pomóc? Zanieść coś, poukładać?

Zmierzyła mnie chłodno.

– Nie trzeba – ucięła. – Prosimy nie przeszkadzać, mamy swoje procedury.

„Procedury” – słowo, które brzmiało w tym kościelnym korytarzu jak z innego świata.

Odwróciłem się i wyszedłem. Pocieszałem się myślą, że najważniejsze, by rzeczy trafiły do tych, co potrzebują. Nie muszę tego oglądać.

Jeszcze wtedy nie wiedziałem, jak bardzo się mylę.

Miesiąc później wracałem z pracy okrężną drogą. Autobus się spóźniał, więc skróciłem sobie drogę przez targowisko. Między budkami z warzywami i tanimi ciuchami stało kilka wieszaków z używaną odzieżą.

„Odzież z drugiej ręki, tanio, tanio!” – krzyczała sprzedawczyni.

Nie wiem, co mnie tknęło, żeby zwolnić kroku. Może ten błysk znajomego granatu w rogu wieszaka.

Zatrzymałem się.
Serce zaczęło mi walić.

Tam, między beżową kurtką a dziwaczną futrzaną kamizelką, wisiał mój płaszcz. Ten sam granat, te same guziki, ten sam niewielki przetarcie na rękawie.

Dotknąłem materiału – czułem, jakby robił mi się pod palcami gorący.

– Ile za ten? – zapytałem, choć głos miałem suchy jak papier.

– Dwieście pięćdziesiąt – odparła kobieta bez wahania. – Wełna, panie, dobry towar. Ze zbiórki parafialnej, prawie nikt nie nosił.

„Ze zbiórki parafialnej” – powtórzyłem w myślach, jakby to było zaklęcie.

– A kto pani to daje? – zapytałem, próbując brzmieć swobodnie.

Wzruszyła ramionami.

– Parafia, kto ma dać. – Pokazała ręką za siebie. – Czasem przywożą worki, wybieramy, co lepsze, resztę oddają biednym. Wilk syty i owca cała. Interes się kręci, biedni też coś mają.

I dodała, jakby to było oczywiste:

– Przecież za darmo nikt pracować nie będzie.

Stałem jak wryty, ściskając w palcach kołnierz płaszcza, który oddałem z myślą o człowieku śpiącym na ławce na dworcu. Wyobrażałem sobie, że go ogrzeje. Zamiast tego ogrzewał cudzą kasę.

– Będzie pan brał, czy tylko maca? – rzuciła sprzedawczyni.

Puściłem płaszcz, jakby mnie parzył.

– Nie – powiedziałem. – Już go zapłaciłem raz.

Odszedłem, czując, jak zaciska mi się gardło.

Wieczorem siedziałem przy stole jak nieprzytomny. Żona nalała mi zupy, ale nawet jej nie tknąłem.

– Co się stało? – zapytała. – Wyglądasz, jakbyś trumnę widział.

Opowiedziałem jej wszystko. O płaszczu, o targowisku, o „zbiórkach charytatywnych”, które kończą się na prywatnym wieszaku z metką „250 zł”.

Patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami.

– Myślisz, że wszystkie tak działają? – spytała.

– Nie wiem – odpowiedziałem. – I może nie chcę wiedzieć.

Zacisnąłem pięści.

– Wiem tylko, że mój płaszcz miał grzać kogoś, kto nie ma nic. A zamiast tego ktoś na nim zarabia. I jeszcze mówi, że „biedni też coś mają”.

W następną niedzielę ksiądz znów mówił o „dobroci parafian”. O „pamiętaniu o potrzebujących”. O „ubogich, którzy dziękują za każdy dar”.

Patrzyłem na ludzi wokół – ile z nich oddało swoje rzeczy z czystym sercem, wierząc, że komuś pomogą? Ile z nich wiedziało, że część tych „darów” wisi potem na bazarze z metką „250 zł”?

Po mszy minąłem kobietę w okularach. Niosła karton, z którego wystawały rękawy jakichś kurtek.

Zatrzymałem ją.

– Wie pani, że mój płaszcz znalazłem na targowisku? – spytałem spokojnie.

Drgnęła, ale szybko odzyskała zimną twarz.

– Nie wiem, o czym pan mówi – odparła. – My przekazujemy odzież zaprzyjaźnionej fundacji. Co oni z tym robią, to ich sprawa.

– Ich sprawa… – powtórzyłem. – A moja naiwność.

Spojrzała na mnie twardo.

– Jak się coś oddaje, to się przestaje tym interesować – rzuciła. – Dar to dar. Jak pan chce mieć kontrolę, to trzeba było sobie zostawić.

Odwróciła się i poszła.

Stałem w tym kościelnym korytarzu, w którym jeszcze miesiąc temu czułem dumę. Teraz czułem tylko wstyd – za swoją łatwowierność.

Od tamtej pory inaczej patrzę na „zbiórki”. Nie mówię, że wszędzie jest tak samo. Może gdzie indziej naprawdę ktoś oddaje ostatnią kurtkę człowiekowi, który marznie na przystanku.

Ale mój pierwszy raz był też ostatnim.

Zaniosłem niechciane ubrania do kościoła dla potrzebujących.
Okazało się, że najbardziej potrzebni są ci, którzy znaleźli sposób, by na cudzej dobroci zarabiać.

Pomagać nadal chcę. Tylko nie tym, którzy pierwsi wyciągają ręce po cudze płaszcze, żeby je później sprzedać.

I już nigdy więcej nie zapakuję worka z ubraniami, nie sprawdzając, czy za drzwiami „dla potrzebujących” nie stoją wieszaki z cenami.

To też może cię zainteresować: Pracowałeś w trudnych warunkach. Sprawdź, jak ubiegać się o specjalną emeryturę

Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Katarzyna Dowbor przekazała smutną wiadomość. Lawina słów wsparcia od obserwatorów