Powiedziała to niby żartem, przy stole, nad talerzem z zupą. Wszyscy się zaśmiali. Tylko mnie coś ścisnęło w żołądku.
Kiedy z Piotrem zdecydowaliśmy się sprzedać nasze małe mieszkanie i dołożyć się do remontu domu jego matki, wydawało się to rozsądne.
– Po co macie płacić kredyt, skoro tu jest miejsce? – przekonywała teściowa. – Zrobimy wam pokój na górze, będziecie mieli swój kąt. Pomożecie mi na starość, ja pomogę wam teraz. Rodzina powinna trzymać się razem.
Brzmiało pięknie.
Oddaliśmy praktycznie wszystko: oszczędności, meble, czas. Po pracy jeździliśmy na budowę, malowaliśmy, kładliśmy panele, wybieraliśmy kafelki. Teściowa chodziła za nami z uwagami:
– Tu nie tak, tu za ciemno, tu nie po mojemu.
Ale zaciskałam zęby. Mówiłam sobie: to w końcu będzie też nasz dom.
Pierwszy sygnał przyszedł w sobotę.
Była szósta rano, jeszcze ciemno. Usłyszałam trzask garnków w kuchni i przeciągłe westchnienie.
Zeszłam na dół w piżamie.
– Co się stało? – zapytałam.
Teściowa stała przy kuchence z miną męczennicy.
– Nic, nic – odparła głośno. – Zwyczajnie, człowiek stary musi sam wszystko robić. Synowa śpi, syn śpi, a obiad sam się nie ugotuje.
– Mogłam nastawić ziemniaki – mruknęłam.
Spojrzała na mnie z góry.
– Gdybyś miała odrobinę wyczucia, to byś już wstała. Synowa powinna wstawać dwie godziny wcześniej niż teściowa. Tak mnie moja uczyła. A wy teraz chcecie wszystko mieć wygodnie.
Zabolało. Ale uśmiechnęłam się, chwyciłam obieraczkę.
Od następnego dnia budzik nastawiałam na piątą.
Rytm szybko się ustalił.
Rano – zanim ona zeszła na dół – wstawiałam wodę na herbatę, szykowałam kanapki, obierałam warzywa na zupę. Gdy schodziła, wszystko było już w drodze.
– O, tak to można żyć – zwykła mówić. – Wreszcie porządna synowa.
Potem praca, powrót, zakupy.
– Jak przychodzę do domu, to lubię, jak już pachnie obiadem – mawiała. – Za moich czasów żona tak robiła.
Wieczorem, gdy ja padałam na twarz, ona siadała przed telewizorem.
– Nie idź jeszcze spać – upominała. – Przecież gary trzeba domyć, podłogę przetrzeć. Kobieta musi iść spać dwie godziny później niż reszta domowników. Najpierw wszyscy mają mieć wygodę, potem ona.
Odkryłam, że jej „dwie godziny wcześniej i dwie później” oznaczają… cały dzień na nogach.
Piotr widział, że coś jest nie tak, ale odwracał wzrok.
– Przesadzasz – mówił, gdy próbowałam zaczepić temat. – Mama całe życie tak pracowała, nie rozumie, że czasy się zmieniły. Przemęczymy się trochę, przywyknie.
Ale teściowa nie przyzwyczajała się do niczego – poza tym, że ja robię wszystko.
– Poodkurzaj, jak wrócisz z pracy, bo ja już swoje lata mam.
– Zrób pranie, bo ty „młoda” jesteś, masz siłę.
– Natrzyj mi plecy maścią, bo mnie łamie, a ty i tak nic nie robisz po wieczorach.
„Nic nie robię” – czyli gotuję, sprzątam, piorę, odrabiam z dzieckiem lekcje, a potem zasypiam nad zlewem.
Kulminacja przyszła w Wigilię.
Pracowałam do dwudziestego trzeciego, wszystko na wariackich papierach. W domu – sterty zakupów, choinka do ustrojenia, pierogi do lepienia, dziecko podekscytowane, teściowa z listą żądań.
– U nas w domu zawsze było dwanaście potraw – oznajmiła, wręczając mi kartkę. – I barszcz na własnym zakwasie, nie z torebki, jak te wasze młode.
– Samych pierogów jest tu na trzy dni lepienia – wyszeptałam.
Wzruszyła ramionami.
– Jak cię nie nauczono pracy, to chociaż teraz się ogarniesz. Synowa powinna… – zaczęła.
– …wstawać dwie godziny wcześniej i iść spać dwie godziny później niż teściowa – dokończyłam za nią. – Znam już to na pamięć.
Spojrzała na mnie przenikliwie.
– No i dobrze. Pamiętaj.
Tamtej nocy zasnęłam nad stołem, z rękami w mące. Obudził mnie ból kręgosłupa i głos Piotra:
– Kochanie, chodź już, dokończym jutro.
– Jutro? – zza jego pleców rozległo się oburzone parsknięcie. – W Wigilię?! Nic nie rozumiesz!
Teściowa stała w drzwiach z założonymi rękami.
– Ona sobie odpuszcza, ty ją bronisz, a potem będzie, że „święta nieudane”. Za moich czasów kobieta nie marudziła, tylko robiła.
– Za twoich czasów – wybuchłam – kobieta nie pracowała po osiem godzin dziennie poza domem!
Zapadła ciężka cisza.
Teściowa zmrużyła oczy.
– Nie podoba ci się? – spytała lodowato. – Jak ci ciężko, to się wyprowadźcie. Syn znajdzie sobie taką, co nie będzie jęczeć.
Piotr drgnął.
– Mamo, przestań… – zaczął.
Ja już nie wytrzymałam.
W Wigilię rano dostałam ataku bólu. Lewa ręka drętwiała, serce waliło jak młot.
– To tylko nerwy – stwierdziła teściowa, nie odrywając wzroku od makowca. – Wypij melisę i do roboty. Ryba się sama nie usmaży.
Piotr wezwał karetkę.
Okazało się, że to nie „tylko nerwy”. Serce wyło swój protest. Lekarz spojrzał na mnie ostro:
– Pani ma dopiero czterdzieści lat – powiedział. – Tak pani wejdzie w sześćdziesiątkę na czworakach, jeśli nie zmieni pani trybu życia. Stres, przemęczenie, brak snu. Pani organizm wysyła sygnał: dość.
Przy teściowej tylko wzruszył ramionami.
– Niech pani pozwoli synowej odpocząć – doradził. – Albo chociaż nie dokładać jej więcej niż trzeba.
Po jego wyjściu usłyszałam tylko:
– Teraz będą mi obcy ludzie mówić, jak mam prowadzić dom? Świat się kończy.
Wyszedł ze mnie strach. Został tylko gniew.
Wieczorem, gdy dziecko zasnęło, zebraliśmy się we troje w kuchni. Wigilia była dziwna – niby opłatek, niby „Wśród nocnej ciszy”, a w powietrzu napięcie jak przed burzą.
– Mamo – Piotr zaczął pierwszy. – Dość. Tak się nie da. Nie jesteśmy twoimi służącymi.
– Ja nic nie mówię do ciebie – odpaliła. – Ja mówię do niej. Synowa powinna…
– Synowa powinna żyć – przerwałam. – A nie umierać po cichu przy twoim zlewie.
Spojrzała na mnie, jakbym zwariowała.
– Ty mnie całe życie uczysz, co powinnam – ciągnęłam. – Powinnam wstawać wcześniej, kłaść się później, robić więcej, mówić mniej. Wiesz co? Mam dla ciebie nową zasadę.
Wzięłam głęboki oddech.
– Od jutra wstaję o tej samej porze co wszyscy. Kładę się spać, kiedy mój organizm mówi „koniec”. Robię to, co trzeba, nie to, co tobie się wydaje, że córka czy synowa „powinna”.
– W moim domu… – zaczęła.
– W naszym – poprawił Piotr. – Mamo, nie jesteś jedyną królową w tej kuchni. Jeśli tak ma wyglądać nasze życie, to my się z niego wypisujemy. Sprzedamy samochód, wynajmiemy kawalerkę, będziemy się gnieść, ale w spokoju.
Po raz pierwszy zobaczyłam w jej oczach strach. Prawdziwy, nie ten na pokaz.
– Zostawicie mnie? – wyszeptała.
– Nie – powiedziałam spokojniej. – Ale przestanę być twoją dwugodzinną niewolnicą – przed i po. Albo zaczynamy tu żyć jak ludzie, albo każdy osobno.
To nie była rozmowa, po której padamy sobie w ramiona.
Były fochy, obrażone milczenie, płacz w nocy za ścianą.
Ale coś pękło – nie we mnie tym razem, tylko w tym układzie, który teściowa uważała za „naturalny”.
Dziś wstaję pół godziny przed wszystkimi – bo tak mi wygodnie, nie dlatego, że ktoś każe. Wieczorem kładę się, gdy padam, a nie gdy dom „zaliczy” wszystkie punkty z jej listy.
Teściowa wciąż czasem marudzi:
– Za moich czasów synowa…
– …miała inne czasy – odpowiadam. – A ja mam swoje.
Nie zawsze jest miło. Często bywa ciężko.
Ale już nie wierzę, że sens mojego życia polega na tym, by być dwie godziny wcześniej na nogach i dwie godziny później w kuchni – tylko po to, żeby ktoś mógł powiedzieć, że „tak powinna synowa”.
Bo jeśli jedyne, co ktoś widzi w kobiecie, to to, ile godzin więcej pracuje od teściowej, to dramatem nie jest synowa.
Dramatem jest dom, w którym miłość mierzy się ilością przepracowanych godzin, a nie ilością serca.
To też może cię zainteresować: Modlitwa do świętego Józefa w intencji rodziny. Prośba o zgodę, miłość i pokój w domu
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Są grzechy, których ksiądz nie może rozgrzeszyć. Kościół stawia tu jasną granicę