– Za mała – westchnęłam, składając ją w kostkę. – A taka ładna była…
Odkładałam ją do kartonu, który stał już od kilku tygodni w kącie pokoju. Najpierw kilka ubrań po wnuczce, potem sweterek po wnuku, parę pluszaków, klocki, których nikt już nie układał. Z czasem doszły moje rzeczy – płaszcz, który dawno wyszedł z mody, ale wciąż był ciepły, dwa szale, parę książek.
„Przyda się komuś” – myślałam za każdym razem.
Żyłam z emerytury, szału nie było, ale swoje miałam. Pamiętałam jednak dobrze, jak to jest nie mieć nic. Jak moja matka prała jedną sukienkę w nocy, żeby rano była sucha i żebym miała w czym iść do szkoły. Jak buty łatało się gazetą w środku, bo przemakały.
Może dlatego, kiedy w telewizji mówili o dzieciach w domach dziecka, ściskało mnie w gardle. „I one by się ucieszyły z takiej sukienki” – pomyślałam któregoś wieczoru, patrząc na karton.
Następnego dnia postanowiłam zadzwonić.
Wybrałam numer z internetu, ręce miałam lekko spocone.
– Dom Dziecka „Słoneczny Kąt”, słucham? – odezwał się żeński głos.
– Dzień dobry, z tej strony Anna Kowalska – przedstawiłam się. – Chciałam zapytać, czy przyjmują państwo rzeczy dla dzieci. Ubranka, zabawki, książki… Wszystko czyste, zadbane, tylko już niepotrzebne.
Po drugiej stronie zapadła chwila ciszy.
– A… jakie to rzeczy? – zapytała, jakby nagle straciła zainteresowanie.
– No… – zaczęłam wyliczać – sweterki, kurtki, buciki po wnukach, parę pluszaków, książeczki… Moje dwa płaszcze też, ciepłe, może jakaś starsza dziewczynka by skorzystała. Nie nowe, ale w dobrym stanie. Szkoda wyrzucić, jak można oddać.
Westchnienie, takie przeciągłe, znużone.
– Wie pani co… – głos zrobił się chłodniejszy – my teraz przyjmujemy tylko nowe rzeczy. Ewentualnie prawie nowe. My dostajemy dużo darów z fundacji, sklepów. Stare ubrania… to my nie bardzo. Nie chcemy.
– Ale… nie są zniszczone – wtrąciłam szybko. – Naprawdę zadbane. Mogę wszystko wyprać, wyprasować, posegregować rozmiarami. Dzieciom przecież wszystko się przyda…
Przerwała mi.
– Proszę pani, naprawdę nie możemy. My nie jesteśmy punktem zbiórki używanej odzieży. Wie pani, teraz są inne standardy. Mamy obowiązek dbać o godność dzieci, nie możemy ubierać ich w byle co. Jeśli chce pani pomagać, najlepiej kupić coś nowego albo wpłacić pieniądze. Ale stare rzeczy… nie, dziękujemy.
„Byle co”.
Przez chwilę myślałam, że się przesłyszałam.
Spojrzałam na karton w kącie pokoju. Na maleńką sukienkę w różyczki, na pluszowego misia z lekko startym nosem, na sweter, który sama woziłam do pralni, żeby wyglądał „jak ze sklepu”.
Nagle wszystko zaczęło wyglądać inaczej. Jak śmieci.
– Rozumiem – udało mi się powiedzieć. – Przepraszam, że zawracałam głowę.
– Nic się nie stało – odpowiedziała, ale w jej głosie słyszałam ulgę. – Do widzenia.
Odłożyłam słuchawkę bardzo ostrożnie, jakby od tego zależało, czy jeszcze coś we mnie nie pęknie.
Usiadłam na krześle i patrzyłam na swoje ręce. Te same, które przez czterdzieści lat szyły dla obcych ludzi sukienki „z metką”. Te same, które teraz drżały, trzymając telefon.
„Byle co”.
Nagle przypomniałam sobie, jak miałam siedem lat i dostałam od sąsiadki używaną kurtkę po jej córce. Była za duża i wytarta na łokciach, ale dla mnie – najpiękniejsza na świecie. Pierwszy raz nie musiałam zakładać płaszcza po bracie.
Gdyby wtedy ktoś powiedział mi, że to „byle co”, umarłabym ze wstydu.
Teraz usłyszałam to samo, tylko innymi słowami.
Przez kilka dni nie dotykałam kartonu.
Przechodziłam obok niego, odwracając wzrok. Jakby to był wyrzut sumienia, który sam postawiłam sobie w rogu.
Znajoma z parku, z którą czasem rozmawiałam na ławce, powiedziała:
– Weź daj to do kontenera z ubraniami. Albo wystaw pod śmietnik, ludzie biorą.
Poczułam, jak mnie ściska.
Nie zbierałam tego wszystkiego po to, żeby wylądowało w śmieciach. Chciałam, żeby ktoś się ucieszył. Żeby jakieś dziecko założyło tę sukienkę i zatańczyło w niej przed lustrem. Żeby ktoś przytulił tego misia, tak jak kiedyś przytulała go moja wnuczka.
Ale skoro dla domu dziecka to za mało… to dla kogo będzie wystarczająco dobre?
Wieczorem zadzwoniła córka.
– Mamo, jak tam? – zapytała. – Co porabiasz?
Chwilę milczałam, zanim odpowiedziałam.
– Wyrzucam złudzenia – chciałam powiedzieć.
Ale powiedziałam tylko:
– Składam rzeczy. Niepotrzebne.
– Znowu? – westchnęła. – Mówiłam ci, żebyś nie dzwoniła nigdzie. Teraz wszyscy chcą nowe, markowe. To, że my się cieszyliśmy z byle czego, to były inne czasy.
„Byle czego”.
Drugi raz tego dnia.
Uśmiechnęłam się krzywo.
– Masz rację – odparłam. – My byliśmy inne czasy.
Tej nocy postanowiłam coś bardzo ważnego.
Nie będę już proponować niczego. Nie będę się narzucać z pomocą, której nikt nie chce. Nie będę dzwonić, tłumaczyć, że „może jednak się przyda”, znosić tego tonu, w którym ludzie mówią do ciebie, jakbyś była głupia i staroświecka.
Nie dlatego, że przestało mi zależeć na dzieciach z domu dziecka, na biednych rodzinach, na kimkolwiek.
Dlatego, że pierwszy raz w życiu poczułam, że mój odruch serca został wystawiony na ocenę jakości, metki, sezonu.
Tu nie chodziło o to, że moje rzeczy były stare.
Chodziło o to, że ja też jestem „z innej epoki”. A na takie dobre serca nikt już nie robi zbiórek.
Karton w końcu wyniosłam.
Nie do domu dziecka. Nie do fundacji. Pod blok – z kartką: „Za darmo. Dla kogoś, komu się przyda”.
Następnego dnia już go nie było.
Może jakaś matka, która nie ma odwagi dzwonić do placówek, bo wie, jak to się kończy, wzięła sukienkę w różyczki i sweter. Może jakieś dziecko przytuliło misia o startym nosie.
Chciałabym w to wierzyć.
Ja zaś zostałam w pustym pokoju, z pełną szafą wspomnień i pustym miejscem w sercu, tam, gdzie kiedyś mieszkało przekonanie, że dobro zawsze jest przyjmowane z wdzięcznością.
Teraz już wiem, że nie. Czasem jest przyjmowane tylko wtedy, gdy ma metkę i paragon.
To też może cię zainteresować: Z życia wzięte. "Teściowa pławi się w luksusie": My liczymy każdy grosz i gnijemy w mieszkaniu niegodnym rodziny
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Magiczna moc obrączek ślubnych. Symbol, który chroni małżeństwo