Mam 79 lat. Powinienem podobno siedzieć w kapciach, rozwiązywać krzyżówki i czekać pokornie, aż lekarz zadzwoni z wynikami. Tak przynajmniej wynika z tonu moich dzieci, kiedy mówię im, że z kimś się spotykam.
Nie zaczęło się od wielkiego „bach”. Zaczęło się od ławki w parku.
Idę tą samą alejką od lat. Nogi bolą, ale przyzwyczajone. Siadam zawsze na tej samej ławce, naprzeciwko stawu, gdzie kaczki robią więcej hałasu niż cały ruch na ulicy. Tego dnia wiatr był chłodniejszy, drzewo przede mną już żółkło.
Kątem oka zobaczyłem, że ktoś siada obok. Delikatny zapach, znajomy, jak cień dawnej wiosny: coś między wodą kolońską a mydłem „słonecznym”.
– Przepraszam, to wolne? – usłyszałem.
Ten głos.
Serce mi stanęło, a potem zaczęło bić jak u chłopaka z pierwszej ławki.
Odwróciłem się. Siwe włosy, twarz poorana zmarszczkami, ale oczy… te same. Ciemne, uparte, trochę śmiejące się, trochę smutne.
– Hania? – wyszeptałem.
Uśmiechnęła się niepewnie.
– Staszek…?
Mieliśmy po osiemnaście lat, kiedy ostatni raz patrzyła na mnie tymi oczami.
Był taniec w remizie, orkiestra grała walczyka, a ja trzymałem ją za rękę i myślałem, że całe życie już wiem, jak będzie wyglądać: praca, dom, ona przy stole, dzieci biegające po podwórku. Matka patrzyła na Hanię jak na skarb, ojciec kiwał głową: „dobra dziewczyna, pracowita”.
A potem przyszedł list z miasta. Ojciec dostał przydział na mieszkanie. Przeprowadzka. Nowe życie. Obiecywałem jej, że po nią wrócę.
– Poczekasz? – spytałem wtedy, pod stodołą.
– Poczekam – powiedziała.
Nie wróciłem.
Życie poszło swoim torem. Praca, mieszkanie w bloku, inna dziewczyna, ślub, dzieci. Potem kolejne zmiany, wyjazdy, kredyty. Hania została w mojej pamięci jak stare zdjęcie – trochę pożółkłe, ale nigdy wyrzucone.
Teraz siedziała obok mnie, we własnej osobie.
– Ile to lat? – zapytała cicho. – Sześćdziesiąt?
– Co najmniej – westchnąłem. – Myślałem, że… – urwałem.
Że nie żyjesz. Że wyjechałaś. Że zmieniłaś się w cień z mojej pamięci.
Opowiedzieliśmy sobie skrótem całe dorosłe życie. Ona wyszła za mąż za kolegę z sąsiedztwa – „bo tak było trzeba”. Urodziła dwie córki. Mąż zmarł dziesięć lat temu. Ja powiedziałem o żonie, o pracy, o tym, że zostałem sam pięć lat wcześniej.
– Zawsze myślałam, Staszek, co by było, gdybyś wtedy po mnie wrócił – uśmiechnęła się smutno. – A potem przestałam. Człowiek musi jakoś żyć.
Patrzyłem na jej ręce. Już nie dziewczęce, żyły wychodzące, palce lekko powykrzywiane od reumatyzmu.
– A teraz? – wyrwało mi się. – Jak żyjesz… teraz?
Wzruszyła ramionami.
– Rano apteka, wieczorem telewizor – powiedziała. – A od dziś… od dziś to nie wiem. Bo od dziś mam w głowie bałagan.
Zaśmiałem się. Pierwszy raz od dawna tak naprawdę.
Zaczęliśmy się spotykać. Najpierw „na spacer”. Potem „na kawę”. W końcu – po prostu: spotykać.
Kupowałem drugą bułkę więcej, bo wiedziałem, że zjemy ją razem na ławce. Ona przynosiła czasem jabłka z targu. Rozmawialiśmy o dawnych czasach, ale coraz częściej o teraz: o dzieciach, wnukach, chorobach, o tym, co nas boli – najbardziej w środku.
– Wiesz, najgorsze w tej starości – powiedziała któregoś dnia – to nie ból w nogach. To że człowiek ma wrażenie, że już nikogo nie obchodzi, co czuje. Ma jeść, brać tabletki i nie przeszkadzać młodym.
Poczułem, jak coś mnie ściska w środku.
– A ja mam wrażenie, że dopiero teraz zaczynam czuć – odparłem. – Jak patrzę na ciebie, to… – zawahałem się, głupio, jak nastolatek – czuję się żywy.
Spojrzała na mnie uważnie.
– Też tak mam – przyznała. – I aż mi wstyd.
Wstyd przyszedł razem z moimi dziećmi.
Najpierw syn.
– Tato, gdzie ty ostatnio tak latasz? – zapytał niby żartem. – Zawsze byłeś w domu, a teraz „nie ma mnie, mam plany”.
Powiedziałem mu prawdę. Pomyślałem, że to dobrze, uczciwie.
– Spotykam się z Hanią – powiedziałem. – Pierwszą miłością. Żyje. Zobacz, jak to życie układa klocki. Fajne to, co? – spróbowałem się uśmiechnąć.
Minę miał, jakbym mu oznajmił, że sprzedałem mieszkanie i wyjeżdżam do Tajlandii zostać DJ-em.
– Tato… – westchnął. – Ty masz siedemdziesiąt dziewięć lat. Jaka pierwsza miłość? Jakie spotykanie? Co ty, nastolatek?
– A serce ile ma lat? – zapytałem. – Bo nie widzę na nim daty ważności.
On prychnął.
– Nie wygłupiaj się na starość – rzucił. – Ludzie się będą śmiać. Co ty sobie myślisz, że zaczniesz nowe życie? Z kimś obcym?
Obcym.
Potem przyszła córka. Zawsze bardziej „rozumna”, jak mówiła moja żona.
– Tato, a ta… pani, to kto? – zaczęła ostrożnie. – Słyszałam od Marka, że „masz koleżankę”.
– Hania – poprawiłem. – Nie „ta pani”, tylko Hania. Byliśmy kiedyś razem… no, dawno. Teraz się spotkaliśmy. Fajnie nam się rozmawia. Chodzimy na spacery, do kina. Nic złego.
Patrzyła na mnie z mieszaniną współczucia i irytacji.
– Tato, ja rozumiem, że jesteś samotny – zaczęła. – Że tęsknisz za bliskością. Ale to jest niepoważne. W tym wieku zakochiwać się, umawiać… To pachnie jakimś oszustwem. A jak ona chce tylko twoich pieniędzy? Jak naciągnie cię na testament?
Poczułem, jak mnie coś dławi.
– Twoja matka też „chciała tylko testamentu”? – spytałem ostro. – Bo kochałem ją na stare lata tak samo, jak młodo. Hania ma swoją emeryturę, swój pokój w kamienicy, nie żąda ode mnie nic, poza… obecnością.
Córka wzruszyła ramionami.
– Ludzie będą gadać – powiedziała. – Już teraz sąsiedzi pytają, z kim ty się szwendasz po parku. Wyobraź sobie, co będzie, jak zaczniesz ją wprowadzać na rodzinne spotkania. Babcia się w grobie przewraca.
I wtedy zrozumiałem. Dla nich ja jestem bardziej „dziadkiem”, „ojcem”, „wdowcem po mamie”, niż osobnym człowiekiem. Moje życie emocjonalne skończyło się w ich oczach razem z pogrzebem żony.
Zaczęły się naciski.
– Tato, pomyśl o nas – mówiła córka. – O wnukach. Ty się rób poważny, a nie lataj jak jakiś małolat.
– Jak chcesz się spotykać, to spotykaj, ale po cichu – dorzucił syn. – Nie rób z siebie pośmiewiska.
Po cichu. Jakby to była kochanka, sprawa wstydliwa, nie godna światła dziennego.
Któregoś dnia wróciłem ze spaceru z Hanią i zastałem na stole kartkę od dzieci:
„Tato, musimy porozmawiać poważnie o twojej przyszłości. Umówiliśmy wizytę u lekarza. Chcemy mieć pewność, że wszystko z tobą w porządku”.
„W porządku” – to znaczy: nie waż się czuć za dużo.
Poszedłem do tego lekarza. Młody, może czterdzieści lat, patrzył na mnie zza biurka jak na zadanie do rozwiązania.
– Córka mówi, że ostatnio pan… dziwnie się zachowuje – zaczął. – Że nagle pojawiła się w pana życiu „nowa osoba”, że jest pan pobudzony, że wychodzi częściej z domu. Rozumiem, że mówimy o jakiejś relacji?
– Mówimy o tym, że nie jestem jeszcze martwy – odpowiedziałem. – Spotkałem kobietę, którą kiedyś kochałem. Teraz znowu… coś czuję.
Spojrzał na mnie, położył długopis.
– To nie jest objaw choroby – powiedział spokojnie. – To objaw życia.
Zaśmiałem się, prawie histerycznie.
– Proszę to powtórzyć moim dzieciom – poprosiłem. – Może od pana bardziej uwierzą.
Wieczorem zadzwoniła córka.
– I co lekarz? – zapytała z napięciem.
– Powiedział, że jedyne, na co choruję, to na życie – odparłem. – Że wolno mi się cieszyć. Że mogę mieć kogoś. Że to normalne, że nie chcę spędzić reszty dni sam z telewizorem.
Zapadła cisza.
– Tato… – powiedziała w końcu. – My po prostu boimy się, że ktoś cię zrani. Albo że ty zrobisz coś… głupiego. Przepiszesz coś, rozdysz, a my będziemy musieli to potem odkręcać.
Czyli chodziło o majątek. O mieszkanie, oszczędności, to, co „po mnie” zostanie.
– A pomyślałaś choć raz – zapytałem spokojnie – co będzie ze mną, zanim przyjdzie to „po mnie”? Czy choć raz, odkąd umarła mama, zapytałaś, czy jestem szczęśliwy? Nie czy mam lekarstwa, tylko czy mnie coś jeszcze cieszy?
Nie odpowiedziała.
Kiedy następnego dnia spotkałem się z Hanią, długo siedzieliśmy w ciszy.
– Twoje dzieci nie chcą mnie – powiedziała cicho. – Nie dziwię im się. Ja też kiedyś myślałam, że starzy powinni siedzieć cicho i nie kombinować.
– A moja młodość nie chciała dorosnąć – mruknąłem. – Widzisz, jakie życie jest przewrotne.
– Jak chcesz… – przełknęła ślinę – możemy przestać. Przestanę przychodzić. Będziesz miał spokój. Dzieci się uspokoją. Nie będziesz musiał się tłumaczyć.
Spojrzałem na nią długo. Na jej dłonie splecione nerwowo, na oczy, w których pierwszy raz od lat widziałem coś więcej niż zmęczenie.
– Haniu – powiedziałem – ja całe życie robiłem to, czego oczekiwali inni. Rodzice, szef, sąsiedzi, żona, dzieci. Raz jedyny nie wróciłem po ciebie, bo „tak było rozsądniej”. Wiesz, jak bardzo tego żałowałem? Sześćdziesiąt lat. Ani jednego dnia nie cofnę. Ale tych kilku, które mi zostały, nie oddam nikomu.
– Nawet dzieciom? – wyszeptała.
– Tym bardziej dzieciom – odparłem. – Bo jak mnie zabraknie, będą miały co opowiadać wnukom. Że dziadek był odważny. Że na starość nie bał się żyć.
W jej oczach pojawiły się łzy. W moich też.
Po 60 latach spotkałem swoją pierwszą miłość. Czuję, że żyję. Dzieci każą mi się „nie wygłupiać na starość”, „myśleć poważnie”, „nie robić wstydu”.
Może mają rację – z ich punktu widzenia. Ale ja wiem jedno: stary człowiek to nie mebel w kącie, którego główną funkcją jest nie przeszkadzać. Dopóki serce bije, ma prawo kochać. Nawet jeśli kogoś to uwiera.
Jeśli to jest „wygłupianie się na starość”, to niech tak będzie. Wolę umrzeć jako ktoś, kto się „wygłupiał”, niż jako ktoś, kto całe życie czekał, aż inni powiedzą mu, kiedy wolno mu czuć.
To też może cię zainteresować: Tego absolutnie nie trzymaj w piwnicy. Grożą wysokie kary i poważne szkody
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Modlitwa o szczęście wieczne odmawiana od pokoleń. Przynosi pokój i nadzieję