Przez czterdzieści lat wstawałam o piątej rano.
Najpierw dzieci – kanapki, zeszyty, sprawdzanie, czy mają strój na WF. Potem tramwaj, hala pełna ludzi i dźwięk kas fiskalnych, bo całe życie przepracowałam w sklepie. Wieczorem obiad, pranie, sprzątanie, rachunki. Mąż? Mąż „utrudzony” siedział w fotelu, oglądał wiadomości i mówił:
– Posiedź trochę, kobieto, nie latasz jak karuzela.
Siadałam na pięć minut, po czym wstawałam, bo zupa kipiała, bo kosz na śmieci pełny, bo dzieci wołały. On jakoś nigdy nie słyszał.
Kiedy któregoś dnia kierowniczka zapytała, czy nie myślę o wcześniejszej emeryturze, w pierwszej chwili się oburzyłam.
– Ja jeszcze nie stara! – odpowiedziałam.
A potem wróciłam do domu, zdjęłam buty, spojrzałam na swoje spuchnięte nogi, na dłonie zniszczone chemią do podłóg i pomyślałam: „A może właśnie czas?”.
Miałam marzenie. Małe, ciche, śmieszne: wreszcie się wyspać.
Nie podróże dookoła świata, nie wczasy all inclusive. Chciałam choć raz w życiu nie liczyć godzin do budzika.
– Głupio zrobiłaś – skomentował mąż, kiedy powiedziałam, że złożyłam papiery emerytalne. – Z czego my teraz będziemy żyć? Pensja była, to była. Emerytura to jałmużna.
– Będziemy żyć bardziej skromnie – odparłam. – Ale ja już nie mam siły, Witek. Ja nie chcę umierać w tramwaju między jedną zmianą a drugą.
Pokręcił głową, ale przyjął to. Przynajmniej tak mi się wydawało.
Pierwsze dni emerytury były jak wakacje. Budziłam się dopiero, kiedy słońce zaglądało mi w okno. Piłam kawę wolno, patrząc przez okno na ludzi biegnących z torbami. Myślałam: „Ja już nie muszę”.
Sprzątałam spokojniej, robiłam zakupy bez pośpiechu. Nawet zaczęłam czytać książki, które kurzyły się od lat. Mąż narzekał mniej więcej jak zwykle – że obiady za późno, że w telewizji nic nie ma, że za oknem hałasują – ale myślałam, że to jego naturalne tło.
Do czasu.
Pierwsza scena przyszła z rachunkami.
– Zobacz – rzucił mi kopertę na stół. – Prąd, gaz, czynsz, wszystko idzie w górę. A ty co? Siedzisz w domu.
– Emerytura też jakaś jest – przypomniałam. – I ty masz swoją pensję.
– Jakąś – prychnął. – Ja haruję, a tobie dobrze, co? Kawka, serialiki, książeczki. Może byś wróciła chociaż na pół etatu. Dodatkowy grosz by się przydał.
Roześmiałam się ze zdziwienia.
– Witek, ja całe życie robiłam „na cały etat plus wszystko w domu”. Ile jeszcze mam wozu ciągnąć?
Spojrzał na mnie inaczej niż zwykle. Z chłodem.
– Czyli co, teraz ja mam utrzymywać wszystko sam? – syknął. – Ty będziesz odpoczywać, a ja jak wół?
„Odpoczywać”.
Byłam tak zaskoczona, że nie znalazłam słów.
Od tego dnia jego uwagi stawały się coraz ostrzejsze.
– Co robiłaś cały dzień? – pytał, gdy wracał z pracy. – Pierogi lepiłaś? Dom budowałaś? Bo widzę, że kurz na telewizorze dalej jest.
Albo:
– Emerytka się znalazła. Dziewczyny w twoim wieku jeszcze śmigają do roboty. Tylko tobie się ubzdurało, że jesteś zmęczona.
Pewnego wieczoru pękło we mnie coś, gdy zobaczyłam, jak kalkuluje.
Siedział nad kartką. Pisał kolumny: „moja pensja”, „jej emerytura”, „rachunki”, „jedzenie”, „inne”. Mówił na głos:
– Jakbyś miała jeszcze chociaż te dwa tysiące z etatu, to moglibyśmy myśleć o samochodzie. A tak? Psia buda.
– Witek – powiedziałam cicho. – Ja nie jestem maszyną do drukowania pieniędzy.
Spojrzał na mnie jak na idiotkę.
– Bądź poważna. Dwie ręce masz? Masz. Nogi masz? Masz. To idź do roboty. Emeryturę wybrałaś sobie za wcześnie, to teraz trzeba naprawić.
Nie wytrzymałam.
– Przez czterdzieści lat pracowałam – przypomniałam. – Ty ostatnie pięć lat w „lepszej firmie”, a zachowujesz się, jakbyś sam cię ciągnął ten dom.
– A kto ciągnie? – ryknął. – Ty?! Ty teraz tylko siedzisz! Ja jestem zmęczony. Ja zarabiam. Ja mam prawo wymagać.
Słowo „wymagać” uderzyło we mnie jak pięść.
Zobaczyłam nagle całe nasze życie jak film w przyspieszeniu: on na kanapie, ja przy garach. On przed telewizorem, ja przy żelazku. On po pracy – piwo z kolegami. Ja po pracy – drugi etat w domu. I teraz, na starość, kiedy pierwszy raz w życiu mówię „chcę odpocząć”, on stawia sprawę jasno: wróć do roboty, bo tak będzie wygodniej.
Nie namyślałam się długo. Chyba po raz pierwszy w życiu.
Najpierw poszłam do prawnika „tylko zasięgnąć języka”.
Siedziałam naprzeciwko młodego mężczyzny w garniturze, dłonie mi się trzęsły.
– Wie pani – powiedział spokojnie – wiele kobiet decyduje się na rozwód dopiero po emeryturze. Dopiero wtedy widzą, ile lat przeżyły „za dwoje”, a teraz mają perspektywę, że resztę życia też będą ciągnąć bez szacunku.
Te słowa we mnie zostały.
Wracałam do domu z papierami w torebce i sercem bijącym jak szalone. Patrzyłam na nasz blok, w którym spędziłam trzydzieści lat. Przed klatką zobaczyłam sąsiadkę z wnukiem. Uśmiechnęła się:
– I jak emerytura? Odpoczywa pani?
„Jeszcze nie” – pomyślałam. – „Ale odpocznę. Chociaż od niego”.
Kiedy powiedziałam mu o rozwodzie, myślał, że żartuję.
– Daj spokój – machnął ręką. – Pokrzyczysz, przejdzie ci.
Podałam mu papiery.
– To nie krzyk, Witek. To decyzja.
Zdenerwował się. Jak nigdy.
– Po tylu latach małżeństwa?! – wrzasnął. – Bo ci powiedziałem, żebyś się wzięła do roboty?! Całe życie nie pracowałem wystarczająco? Teraz, jak człowiek jest stary, to go kopiesz?
Poczułam, że robi mi się słabo.
– Ja cię nie kopię – odpowiedziałam. – Ja się po prostu już nie podnoszę z kolan. Czterdzieści lat tam byłam. Teraz wstaję. Nie po to przeszłam na emeryturę, żeby być dalej twoim popychadłem.
– Kto ci takie głupoty do głowy nawkładał?! – ryknął jeszcze.
– Nikt – powiedziałam spokojnie. – Pierwszy raz to ja sama.
Dzieci były w szoku.
– Mamo, wy na starość się rozwodzicie? – pytała córka. – Przecież to absurd.
– Mogliście się rozstać dwadzieścia lat temu, ale teraz? – dorzucił syn. – Po co? Nie prościej się „przemęczyć” już do końca?
„Przemęczyć”.
Każde to słowo trafiało we mnie jak kamień.
– Całe życie się przemęczałam – powiedziałam w końcu. – Jedyne, na co mam jeszcze siłę, to przestać. Nie jestem robotem. Jestem człowiekiem. Chcę mieć choć kilka lat, w których nie będę nikomu niczego „winna”.
Zobaczyłam w ich oczach coś, czego się nie spodziewałam: nie tylko zdziwienie, ale… podziw? Może dopiero teraz zobaczyli we mnie kogoś więcej niż „mamę od zupy”.
Rozwód w tym wieku nie jest filmowym dramatem z walizką na chodniku. To papiery, podziały, spisy, wyceny. To tłumaczenie rodzinie, znajomym, księgowej, urzędniczce w ZUS-ie. To wieczory w pustym pokoju, gdzie brakuje nawet jego mruknięć.
Ale wie pani, co jest najdziwniejsze?
Pierwszej nocy po jego wyprowadzce obudziłam się o piątej rano. Organizm przez lata przyzwyczajony. Usiadłam na łóżku, odruchowo nasłuchując: czy chrapie, czy wstaje, czy marudzi, że nie ma jeszcze śniadania.
Było cicho.
Po raz pierwszy ta cisza nie była zimna. Była… moja.
Położyłam się z powrotem. Zasnęłam jak dziecko.
Rozwiodłam się po przejściu na emeryturę. Moja cierpliwość skończyła się w chwili, gdy mąż zażądał, żebym wróciła do pracy – nie po to, byśmy mieli „lepiej”, ale po to, żebym dalej ciągnęła wóz jego wygód.
Na stare lata nauczyłam się czegoś, czego nie potrafiłam, mając dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści lat: żeby wreszcie zacząć pracować dla siebie – choćby i na emeryturze.
To też może cię zainteresować: Śmigłowiec spadł na drzewa. Sekcja zwłok ujawnia wstrząsające szczegóły
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Krzysztof Jackowski miał kolejną wizję. Te słowa budzą mocny niepokój