Kiedyś bałam się ciszy. Teraz cisza jest jedyną stałą, która mnie nie opuszcza.
Rano budzi mnie nie budzik, tylko stary kaloryfer, który sapie jak astmatyk. Przez chwilę odruchowo nasłuchuję – kroków w przedpokoju, szurania kapci, trzaskania drzwi od łazienki. Jak dawniej. A potem przypominam sobie, że te dźwięki mieszkają już gdzie indziej. W cudzych mieszkaniach, w innych dzielnicach, w innym życiu.
Zostali tylko sąsiedzi za ścianą i ich telewizor.
Dzieci mam dwoje. Syn – Piotr – i córkę – Kasie. Oboje „na swoim”, jak lubią podkreślać. Mieszkania na kredyt, dwa samochody, plany wakacyjne, grafiki zajęć dodatkowych dzieci. Tylko na matkę jakoś miejsca zabrakło.
Pierwszy raz poprosiłam nieśmiało.
– Piotrek… – powiedziałam, gdy przyszedł z wnukami na niedzielny obiad. – Wiesz, jak to jest… Ja tu sama… Myślałam, że może… mogłabym kiedyś przeprowadzić się do was? Choćby na jakiś czas. Pomagałabym z dziećmi, gotowała…
Zamilkł, zacisnął usta.
– Mamo, ale my mamy tylko dwa pokoje – zaczął wymijająco. – Dzieci rosną, już się tłoczymy. Gdzie my cię wciśniemy?
– Ja wiele nie potrzebuję – zaśmiałam się nerwowo. – Kanapa w salonie, albo jakiś kąt…
Pokręcił głową.
– Mamo, to nie takie proste. My musimy mieć też swoją przestrzeń. Wiesz, jak to jest. Rodzina, małżeństwo. Z dziećmi ledwo ogarniamy. A jak jeszcze ktoś… – urwał. – Poza tym, ty masz tu swoje. Swój lekarz, znajome, sklep.
Znajome – dwie wdowy z klatki, które częściej chorują, niż wychodzą. Sklep – Biedronka na rogu, gdzie kasjerka mówi „dzień dobry” tak samo do mnie, jak do każdego.
Uśmiechnęłam się, żeby nie pokazać, jak zabolało.
– No tak – przytaknęłam. – Macie swoje życie.
Do Kasi pojechałam któregoś dnia „z tortem”. W środku miałam nie tort, tylko nadzieję.
Siedziałyśmy przy kawie, jej mąż krążył po mieszkaniu z laptopem, dwójka dzieci biegała z tabletami.
– Jak sobie radzisz sama, mamo? – zapytała uprzejmie.
Otworzyłam usta, zamknęłam. Przez chwilę chciałam powiedzieć: „świetnie, wolność, odpoczynek”. Ale prawda cisnęła się pierwsza.
– Różnie – przyznałam. – Jak jest dzień, to jakoś leci. Najgorzej wieczorem. Ściany się robią takie… za blisko.
Popatrzyła na mnie z lekkim niepokojem.
– Mamo, może znajdź sobie jakieś zajęcia – zaproponowała. – Klub seniora, joga, kurs tańca… Widziałam ogłoszenia.
– Ja bym wolała… – zrobiłam głęboki wdech – być z wami. Mogłabym odebrać dzieci ze szkoły, ugotować obiad. Mogłabym tu z wami zamieszkać. Nie na zawsze, ale… – głos mi zadrżał – już się boję być sama.
Nawet przez sekundę nie udawała, że ją to cieszy.
– Mamo… – zaczęła ostrożnie. – To nie wchodzi w grę. My mamy dwupokojowe mieszkanie. Jedna sypialnia nasza, drugi pokój dzieci. Gdzie ty się tu zmieścisz? W salonie na kanapie? Bez sensu.
– Ja się zmieszczę – szepnęłam. – Ja już się wszędzie nauczę mieścić.
Westchnęła.
– Poza tym, mama, my też mamy prawo do prywatności. Zresztą, Wojtek… – spojrzała na męża – nie czułby się komfortowo. On już i tak mówi, że „rodzice ciągle na głowie”, a wy tylko przyjeżdżacie na obiady. Gdybyś tu zamieszkała… zrobiłoby się nerwowo. Nie chcę psuć małżeństwa.
Czyjeś małżeństwo było ważniejsze niż moja samotność. Rozumiałam to. I nie rozumiałam jednocześnie.
Od tamtej pory przestałam prosić wprost. Mówiłam tylko półsłówkami.
– Jak ja upadnę, to mnie tu nikt nie znajdzie – rzuciłam przy obiedzie. – Dopiero, jak zacznę brzydko pachnieć.
– Mamo, po co tak mówisz? – obruszyła się Kasia. – Nie przesadzaj. W razie czego zawsze możesz zadzwonić po karetkę.
– Albo po nas – dodał Piotr. – My przyjedziemy.
„Przyjedziemy”. Z drugiego końca miasta, w korkach, z dziećmi, z pracą. Może zdążą, może nie. Może akurat będą na urlopie, może na delegacji. A może akurat telefony będę miała w przedpokoju, a ja upadnę w kuchni.
Wieczorami włączam telewizor, żeby nie było tak cicho. Wiadomości, seriale, reklamy – głosy ludzi, którzy nie wiedzą, że ratują mnie przed osunięciem się w pustkę.
Gdy przychodzi rachunek za prąd, słyszę w głowie głos syna:
– Przecież ci pomagać nie będziemy bez końca, mamo. Ty też musisz się jakoś ogarnąć.
Ja się „ogarniam”, jak mogę. Ograniczam zakupy, odkładam na leki, w piekarniku zamiast pieczenia – suszenie prania.
Najbardziej boję się nocy, kiedy choroba przyjdzie po mnie na serio. Kiedy nie będzie chodziło o ból pleców, tylko o zawał, udar, coś ostatecznego. Wyobrażam sobie, jak leżę na podłodze i nagle nie mogę się ruszyć. Telefon jest trzy kroki dalej. Trzy kroki, których nie zrobię.
Wtedy znów wraca myśl: „Gdybym mieszkała z nimi, ktoś by usłyszał”.
Próbowałam logicznie sobie tłumaczyć ich decyzje.
„Mają swoje rodziny, swoje problemy”.
„Czasy są inne”.
„Młodzi potrzebują prywatności”.
Nawet próbowałam się wstydzić za własne pragnienie – mieszkania z dziećmi. Mówić sobie: „Jesteś roszczeniowa, wisisz im na szyi”.
Ale kiedy wróciłam któregoś dnia do pustego mieszkania po wizycie u kardiologa, z wynikiem, na którym stało: „wymagana kontrola, możliwe zaburzenia rytmu”, cały ten rozum zniknął.
Rozpłakałam się jak dziecko. Siedziałam na krześle w kuchni i zawodziłam, przykładając dłoń do klatki piersiowej.
– Ja się boję – wyszeptałam do nikogo. – Tak strasznie się boję być sama.
Telefon leżał obok. Mogłam zadzwonić. Przyjechaliby. Posiedzieliby godzinę, poklepaliby po ręce, zrobili herbatę, kazali „nie myśleć czarno” i wrócili do swoich mieszkań, gdzie wieczorem ktoś powie: „Dobranoc” i zgasi światło.
U mnie „dobranoc” mówi telewizor.
Najbardziej boli mnie to, że kiedyś uczyłam ich, że rodzina jest od tego, żeby się trzymać razem.
Spaliśmy wszyscy w jednym pokoju, bo nie było nas stać na większe mieszkanie. Jadaliśmy z jednego garnka. Jak mieli po sześć lat, kładłam ich do łóżka razem, bo bali się ciemności.
– Nie bójcie się – mówiłam. – Jesteśmy wszyscy razem, nic wam się nie stanie.
A teraz, gdy ja boję się ciemności, słyszę:
– Mamo, nie przesadzaj. Masz swoje życie, my swoje.
Może takie czasy. Może takie pokolenie. Może ja czegoś nie rozumiem. Wiem tylko jedno: ściany w moim mieszkaniu nie przytulą mnie, kiedy będzie bardzo źle.
Mam 67 lat, mieszkam sama. Prosiłam, żeby zamieszkać z dziećmi, ale one odmawiają.
I w całej tej historii najbardziej dramatyczne nie jest to, że jestem sama. Najbardziej dramatyczne jest to, że zaczynam się uczyć nie prosić. Że zamiast mówić „boję się”, mówię w słuchawkę wesołym głosem:
– Dzieci, u mnie wszystko dobrze. Nie martwcie się. Macie swoje życie. Ja jakoś… się ogarnę.
A potem odkładam telefon i wsłuchuję się w ciszę, która jako jedyna nie ma dla mnie za mało miejsca.
To też może cię zainteresować: Z życia wzięte. "W wieku 45 lat dowiedziałam się, że zostanę mamą": Jestem przerażona i nie mam pojęcia, co dalej
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Poruszające wyznanie Majki Jeżowskiej. Prokuratura nie zostaje obojętna