Zakochanie samo w sobie nie jest żadnym grzechem. Sama kiedyś byłam młoda, wiem, jak to działa: serce szybciej bije, głowa się kręci, rozum gdzieś zostaje pod wycieraczką. Nie o jego pieniądze miałam żal. Tylko o to, że przy okazji straciłam własne dziecko.

Poznała go w pracy.

– Mamo, on ma swoją firmę, jest taki elegancki, kulturalny – opowiadała, oczy aż jej się świeciły. – Wiesz, zabrał mnie do restauracji, gdzie kelnerzy noszą rękawiczki!

Siedziałam wtedy przy naszym starym stole, tym samym, na którym kiedyś rozkładałam zeszyty, kiedy jej tłumaczyłam ułamki. Ręce miałam jeszcze mokre od wody z zlewu, w fartuchu, który pamiętał jej podstawówkę.

– To dobrze, córeczko – uśmiechnęłam się. – Byleby cię szanował, a rękawiczki niech sobie ma choćby złote.

Pierwszy raz pomyślałam o różnicy między naszymi światami, gdy wróciła od niego po jednej z randek.

– Mamo, wiesz, u niego w domu to się nawet podłogi błyszczą inaczej – śmiała się. – I oni wszyscy tacy… eleganccy. Jego matka to jak z telewizji. Taka pani, że jak wchodzi, to czuć, że to ktoś.

Dotknęłam wtedy odruchowo swojej bluzki z marketu. Pomyślałam o swoich zniszczonych dłoniach, popękanych od chemii do sprzątania.

– A ty też jesteś „ktoś” – powiedziałam cicho. – Moja córka.

Nie słuchała. Była już myślami w tamtym świecie.

Pierwszy raz poznałam go przy furtce. Przyjechali razem, po nią. On wysiadł z czarnego auta, spojrzał na nasz zardzewiały płot, na odpadający tynk.

– Dobry wieczór – powiedział uprzejmie, ale jakoś tak… przez zaciśnięte gardło.

– Dobry wieczór – odpowiedziałam, ocierając ręce o spodnie.

– Mówiłam, że mieszkamy trochę… skromnie – rzuciła córka, poprawiając włosy.

Trochę skromnie.

Przez pół życia szorowałam cudze podłogi, żeby ten „skromny” dom spłacić. Ale przy nim to była pewnie nora.

Zaręczyny ogłosiła przez telefon.

– Mamo, oświadczył mi się! – krzyczała. – Pierścionek… Boże, mamo, on jest jak z bajki. Diament!

Trzymałam słuchawkę przy uchu i patrzyłam na swoje obrączki – cienką, startą z czasem i drugą, po ojcu, którego dawno już nie było.

– Gratuluję, skarbie – powiedziałam. – Kiedy ślub?

– Wstępnie za rok – odparła. – Ale wiesz, wszystko zależy od sali, orkiestry, listy gości… To będzie duże wesele. U nich się nie robi byle czego.

– Jak będziesz coś potrzebować, pomogę, ile dam radę – dodałam. – Może nie mam dużo, ale ciasto upiekę, w kuchni pomogę...

Zawahała się.

– Mamo… zobaczymy, dobrze? Na razie nic nikomu nie mów, bo jeszcze plany się pozmieniają.

Coś mnie wtedy ukuło. Jak drzazga. Mała, ale wredna.

Z czasem zaczęłam słyszeć o jego rodzinie coraz więcej.

– Wiesz, mamo, oni trochę inaczej patrzą na życie – tłumaczyła. – U nich ludzie są bardziej… ogarnięci. Wszyscy po studiach, z firmami, z klasą. Oni przywiązują wagę do wizerunku.

„Do wizerunku” – powtarzałam w myślach, patrząc na swoje znoszone buty. Wiedziałam, że w ich oczach wizerunek mój to biedota z przedmieścia, co pachnie smażonym kotletem, nie perfumami z lotniska.

Pewnego dnia, przy herbacie, odważyłam się spytać:

– A jak oni… jak twoja przyszła teściowa… odnosi się do mnie?

Córka prychnęła nerwowo.

– Oj, mamo, nie bądź taka przewrażliwiona. Po prostu… no, ona ma trochę inne oczekiwania. Tam się inaczej żyje. Ale przecież jesteś moją mamą, tak?

Jej „tak?” zabrzmiało jak pytanie zadane samej sobie.

O tym, że ślub się odbędzie, dowiedziałam się nie od niej.

Spotkałam sąsiadkę pod sklepem.

– O, gratulacje! – rzuciła. – Córkę za milionera wydajesz, ha?

Zamarłam.

– Jakiego milionera? – zapytałam.

– No jak to? – zdziwiła się. – Cała ulica już wie, że za dwa tygodnie wesele w tej wielkiej sali pod miastem. Widziałam w internecie – córka dodała zdjęcie zaproszenia, takie eleganckie, kremowe…

Zaproszenia.

Wracałam do domu, jakbym miała watę w głowie. Telefon leżał na stole. Zadzwoniłam.

Odebrała po trzecim sygnale.

– Cześć, mamo – powiedziała szybko. – Nie mogę teraz długo, jestem zajęta.

– A ja jestem… kim? – zapytałam, zanim zdążyłam się powstrzymać. – Żartem?

Zamilkła.

– Dowiedziałam się od sąsiadki, że za dwa tygodnie wychodzisz za mąż – ciągnęłam. – Od sąsiadki, nie od ciebie.

Westchnęła.

– Mamo, miałam ci powiedzieć, ale… – urwała. – Jest tyle spraw, ja jestem w ciągłym biegu…

– Zaproszenia już dawno gotowe – powiedziałam spokojnie. – Jedno do mnie nie dotarło. Poczta się zgubiła?

Cisza. Słyszałam w słuchawce jej przyspieszony oddech.

– Mamo… – zaczęła w końcu. – Nie bierz tego tak do siebie. To jest ważny dzień. Wszystko musi wyglądać… no wiesz… odpowiednio. Tam będzie dużo ważnych ludzi. Partnerzy, rodzina Łukasza. Jego mama bardzo dba o klasę. Oni nie zrozumieją…

– Czego? – szepnęłam. – Że twoja matka istnieje?

– Że… jesteś trochę… – zawahała się – z innego świata. Nie chcę, żeby ktoś cię oceniał. Sama wiesz, jak potrafią gadać. Ja nie chcę się wstydzić, że…

Nie dokończyła. Nie musiała.

Czułam, jak krew odpływa mi z twarzy.

– Że jestem biedna jak mysz – dokończyłam za nią. – Tak? Tego się wstydzisz?

– Mamo, błagam… – zabrzmiała zniecierpliwiona. – Nie rób dramatów. I tak sama byś się źle czuła. Tam będzie inny poziom, inny świat. Zamówimy nagranie z wesela, wszystko zobaczysz. Przysięgam, że przyjdę w sukni, pokażę ci każdą fotkę. Ale nie psuj mi tego dnia, dobrze?

„Nie psuj mi dnia” – powiedziała matce, którą kiedyś trzymała za rękę w drodze na chemioterapię. Matce, która jadła same ziemniaki, żeby jej kupić sukienkę na studniówkę.

Nie pojechałam. Nie miałam dokąd.

W dniu jej ślubu siedziałam sama przy kuchennym stole, w najlepszej bluzce, jak idiotka. Radio grało jakieś wesołe piosenki. O dwunastej spojrzałam na zegarek.

„Teraz pewnie zakładają obrączki” – pomyślałam. „Teraz tańczą pierwszy taniec. Teraz jego matka składa im życzenia, dobrze ubrana, w butach, które kosztują więcej niż mój cały strój”.

Na stole stał bukiet goździków, które kupiłam… sama sobie. Żeby coś stało.

Wieczorem sąsiadka przyniosła telefon.

– Patrz, wrzucili już pierwsze zdjęcia – powiedziała. – Córka jak księżniczka.

Na ekranie zobaczyłam jej uśmiechniętą twarz, białą suknię, salę pełną świateł. Obok – on, przystojny, pewny siebie. Dalej – zdjęcie z rodziną pana młodego. Jego matka w eleganckim kostiumie, ojciec w garniturze.

Mnie tam nie było. Jakbym umarła.

Nie wiem, co gorsze: to, że mnie nie zaprosiła, czy to, że potrafiła to sobie logicznie wytłumaczyć.

– Mamo, nie przesadzaj – powiedziała kilka dni później, kiedy w końcu przyjechała „na chwilę”. – Przecież to nie znaczy, że cię nie kocham. Po prostu… takie czasy. Wizerunek jest ważny. Nie chciałam, żebyś się stresowała, że nie pasujesz.

Spojrzałam na nią długo.

– Wiesz – powiedziałam wolno – całe życie bałam się, że zabraknie mi pieniędzy na twoje buty, książki, ubrania. Cięłam kupony, myłam klatki, sprzątałam biura, żebyś nigdy nie czuła się gorsza od innych. A na końcu wyszło tak, że to ty wstydzisz się mnie.

Zarumieniła się.

– Zawsze robisz z siebie ofiarę – burknęła. – Po prostu nie rozumiesz, jak wygląda mój świat.

– Twój świat nie zmieścił dla mnie jednego krzesła na weselu – odpowiedziałam. – Tyle rozumiem na pewno.

Moja córka zakochała się w bogatym mężczyźnie. Ja byłam biedna jak mysz. Nie zaprosiła mnie nawet na własny ślub, bo nie pasowałam do wystroju sali.

Największy dramat nie jest jednak w tym, że nie zobaczyłam jej w sukni. Jest w tym, że w pogoni za „innym światem” zgubiła ten, w którym ktoś kiedyś założył jej pierwsze buty, trzymał jej głowę nad miską, gdy wymiotowała z nerwów, i obiecał sobie, że zrobi dla niej wszystko.

Zrobiłam. Wszystko, na co mnie było stać. Okazało się, że w jej świecie to za mało.

To też może cię zainteresować: Astrologowie nie mają wątpliwości. 2026 rok odmieni życie tych znaków

Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Z życia wzięte. "Po chorobie nowotworowej nie miałam ani grosza": Córka zażądała, żebym opłaciła jej wesele, inaczej nie chce mnie znać