Dla dzieci. Dla ich studiów, mieszkań, przyszłości. Powtarzałam sobie, że kilka lat rozłąki to niewielka cena za ich lepsze jutro.
Te „kilka lat” przerodziło się w piętnaście.
Byłam sprzątaczką, opiekunką, kucharką, pomocą domową — kimkolwiek trzeba. Czasem spałam po trzy godziny, czasem płakałam do poduszki jak dziecko. Ale miesiąc w miesiąc wysyłałam pieniądze.
Wszystko, co zarobiłam, szło do Polski. Na ich szkoły, na ich ubrania, na ich kieszonkowe, na wycieczki, na wakacje, na sprzęty, które „koniecznie były potrzebne”.
Nawet nie pytałam, czy rzeczywiście były.
Wiedziałam tylko jedno: robię to, żeby nie mieli tak ciężko jak ja.
Kiedy skończyłam sześćdziesiąt lat, zdrowie zaczęło się dopominać o swoje. Stawy bolały, kręgosłup odmawiał posłuszeństwa, a ręce drżały po latach pracy fizycznej. Lekarz powiedział, że powinnam przestać pracować — natychmiast.
Decyzja zapadła. Wracam do domu. Do dzieci. Do swojego kraju, swojego miejsca.
Byłam pewna, że mnie przytulą, ucieszą się, że wreszcie będą mogli się odwdzięczyć. Że powiem im „wróciłam”, a oni odpowiedzą „mamo, jesteś u siebie”.
Ale życie nie lubi takich scen.
Najpierw pojechałam do córki. Uśmiech miała wymuszony, a ton głosu nerwowy.
— Mamo… ale ja mam małe mieszkanie. Nie zmieścimy się. Poza tym Filip nie lubi, jak ktokolwiek u nas mieszka. Rozumiesz, prawda?
Nie rozumiałam. Ale kiwnęłam głową.
Pojechałam do syna.
Wyszedł z domu, nawet mnie nie wpuścił.
— Mamo, ja mam swoje życie. Ja nie mogę być twoim domem starców. Trzeba było myśleć wcześniej.
Zamurowało mnie. Chciałam powiedzieć, że całe moje życie było o ich przyszłości. Że nie miałam „swojego życia”, bo oddałam je im.
Ale gardło miałam zaciśnięte jak pięść.
Tego samego wieczoru siedziałam w tanim hoteliku na obrzeżach miasta. Z walizką pełną cudzych pamiątek, z telefonem, który milczał. Z uczuciem, że moje dzieci nie widzą we mnie matki.
Widzą tylko… obowiązek. Ciężar. Kogoś, kto przestał być użyteczny.
Zadzwoniłam do nich jeszcze raz. Nie odebrali. Dostawałam tylko suche odpowiedzi:
„Zajęty jestem.”
„Nie mogę teraz.”
„Później zadzwonię.”
Nikt nie zadzwonił.
Przez kilka dni spałam w hotelu. Potem znalazłam mały pokoik na wynajem. Wilgotny, zimny, ale mój. Za własne pieniądze, bo tych, które wysyłałam latami, już dawno nie było.
Dzieci nie odwiedziły mnie ani razu.
W końcu ich zrozumiałam. Nie kochają mnie. Kochali tylko to, co im wysyłałam.
Ale los bywa przewrotny.
Dziś, po roku w Polsce, ludzie mnie znają. Pomagam starszym, szyję, gotuję, zajmuję się dziećmi sąsiadów. Mam dach nad głową, mam znajomych, mam nowych bliskich.
I jedną ważną lekcję: rodzina to nie ci, którym dajesz wszystko, ale ci, którzy kochają cię wtedy, gdy nie masz już nic.
A dzieci?
Odezwali się dopiero wtedy, gdy usłyszeli, że sprzedałam dom za granicą i dostałam sporą kwotę od pracodawców jako odprawę.
— Mamo, odwiedzimy cię, pogadamy, może zamieszkasz u mnie? — nagle zaproponowała córka.
— Mamo, możemy pomóc ci w inwestycjach — napisał syn.
Uśmiechnęłam się. Delikatnie, bez gniewu.
Ale wiedziałam już, co odpowiedzieć.
„Dziękuję. Mam już gdzie mieszkać. Mam ludzi, którzy naprawdę mnie chcą.”
I po raz pierwszy od wielu lat poczułam… spokój.
To też może cię zainteresować: Lawina zakażeń nabiera tempa. Wystarczy jeden błąd
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Z życia wzięte. "Przesunąłem ogrodzenie o metr z hakiem, nie robię problemu": Tak sąsiad bezczelnie wszedł na naszą ziemię