Że człowiek bez Boga, bez zasad, bez moralności — jest nikim.Wierzyłam mu bezgranicznie. Przez 27 lat małżeństwa nigdy nie miałam powodu, by wątpić. A przynajmniej tak mi się wydawało.

Mój mąż, Marek, był „porządnym człowiekiem”. Tak mówili wszyscy: sąsiedzi, ksiądz, znajomi z pracy. Był w radzie parafialnej, pomagał przy remontach kościoła, a w niedzielę zawsze pierwszy w ławce – wyprostowany, z modlitewnikiem w dłoni.

W domu też wszystko wyglądało dobrze. Nie pił, nie bił, przynosił pieniądze, czasem kupował kwiaty. Nie był może czuły, ale był „stały jak skała”. Kiedy więc umarł nagle – na zawał, w wieku 54 lat – wszyscy mówili:

– Bóg zabrał porządnego człowieka.


Tylko ja czułam, że coś jest nie tak.

Po pogrzebie zostałam sama w naszym domu. Z każdym dniem cisza stawała się głośniejsza. Postanowiłam uporządkować jego dokumenty. Zawsze był pedantem – wszystko miał poukładane w segregatorach.

I właśnie tam, w teczce z dopiskiem „Papiery z pracy”, znalazłam coś, co zmroziło mi krew.

Umowy.Rachunki. Przelewy... Na nazwisko, którego nie znałam.

Kobieta. Młodsza o 15 lat. A w przelewach – dopiski:

„Na szkołę dla Asi.”
„Na urodziny córeczki.”

Nie musiałam się domyślać. Zrozumiałam natychmiast.

Mój „święty” mąż przez lata miał drugą rodzinę. Nie zdradę – rodzinę. Dziecko. Kobietę, której wynajmował mieszkanie w sąsiednim miasteczku.

Miałam wrażenie, że ktoś wyciągnął mi serce. Nie wiedziałam, co bardziej mnie boli – że mnie zdradzał, czy że robił to z uśmiechem i różańcem w dłoni.

Wieczorami przypominałam sobie jego kazania przy stole:

– Dzisiejsze kobiety nie mają zasad, wszystko im jedno, z kim śpią.

Ironia losu. Mówił o nich z pogardą, a sam był jednym z tych, których tak potępiał.

Po kilku dniach zadzwoniła do mnie obca kobieta. Głos miała drżący. Powiedziała tylko:

– Przykro mi z powodu śmierci Marka. Nie chciałam się odzywać, ale muszę. Asia pyta o tatę.

Zamurowało mnie. Nie krzyczałam. Nie płakałam. Po prostu odłożyłam słuchawkę.

Nie miałam siły myśleć. Nie chciałam wiedzieć więcej. Ale po kilku dniach poszłam do kościoła. Usiadłam w ławce, w której zawsze siedzieliśmy razem.

Patrzyłam na krzyż i szeptałam:

– Boże, jak mogłeś pozwolić, żeby tak bardzo mnie oszukał?

Nie dostałam odpowiedzi. Może dlatego, że Bóg nie miał z tym nic wspólnego.

Minęły trzy lata. Czas nie uleczył wszystkiego, ale dał mi dystans. Już nie pytam „dlaczego”. Wiem, że żyłam z człowiekiem, który potrzebował maski, by czuć się kimś lepszym.
Który karmił się cudzym podziwem, bo sam siebie nie potrafił kochać.

Nie przebaczyłam mu. Nie potrafię. Ale nauczyłam się jednego: prawdziwa wiara nie ma nic wspólnego z pokazem.

Mój mąż był katolikiem na pokaz, a ja – jego ofiarą w teatrze, w którym grał rolę dobrego człowieka.

Na jego grobie postawiłam tabliczkę z napisem:

„Bóg zna prawdę.”

Nie po to, by go potępić. Tylko po to, by sama wreszcie poczuć spokój. Bo życie z kłamcą to jak modlitwa w pustym kościele – słyszysz tylko echo własnego głosu.

To też może cię zainteresować: Z życia wzięte. "Mam 45 lat i mam dość rodziny": Zamiast szczęścia czuję tylko zmęczenie i żal, że oddałam im całe życie

Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Pilny komunikat TVP w sprawie Strasburgera. Widzowie przecierają oczy ze zdumienia