Naprawdę. Kiedy zobaczyłam dwie kreski na teście, miałam wrażenie, że świat zawirował. Nie z radości, jak kiedyś — ale z lęku. Nie o pieniądze, nie o zdrowie. O ludzi.

Bo ludzie potrafią ranić słowem bardziej niż życie losem.

Mamy piątkę dzieci. Nie biedujemy, nie prosimy nikogo o pomoc. Mąż pracuje, ja zajmuję się domem, jakoś sobie radzimy. Ale kiedy powiedziałam znajomym, że znowu jestem w ciąży, zapadła cisza. Taka ciężka, że aż czułam, jak ich spojrzenia świdrują mnie na wylot.

– Naprawdę jeszcze jedno? – zapytała Anka, ta sama, która kiedyś trzymała mnie za rękę w szpitalu przy pierwszym porodzie.


– Przecież wy już macie armię… – dodał ktoś z boku.


A potem pojawiły się te uśmieszki, półsłówka, memy przesyłane na Messengerze. Wszystko niby żartem. Ale każdy z nich bolał.

Na początku tłumaczyłam. Że to nie było planowane, ale że się cieszymy. Że Bóg dał, więc przyjmiemy z miłością. Że dzieci są naszym szczęściem, nie ciężarem.

Oni tylko kiwali głowami, udając zrozumienie. A potem zaczęli znikać. Jedni przestali dzwonić, inni „nie mieli czasu”, a jeszcze inni odwoływali spotkania, bo „z tobą to już się tylko o pieluchach gada”.

A kiedy mąż wrzucił na Facebooka zdjęcie USG, komentarze były jak nóż:

„Nie macie telewizora?”
„A może już wystarczy?”
„Państwo 800+ pełną parą!”

Nie wiedzieli, że nie dostajemy żadnego 800+, bo przekraczamy próg dochodowy. Ale przecież łatwiej wyśmiać niż zapytać.

W sklepie ludzie patrzą z politowaniem. Na ulicy słyszę szepty: „znowu w ciąży, niech ktoś jej powie, że istnieją środki antykoncepcyjne”. A ja tylko idę, z brzuchem, z piątką dzieci wokół, i staram się nie płakać. Bo wiem, że jak się zatrzymam, to się rozpadnę.

Nie jestem bohaterką. Nie jestem też „patologią”. Jestem matką. Z krwi, z serca, z łez i bezsennych nocy.

Mąż trzyma mnie za rękę. Nie mówi dużo, bo wie, że słowa nic tu nie naprawią. Wie, że boli mnie każda utrata — nie dziecka, ale ludzi. Tych, których uważałam za przyjaciół.

– Nie potrzebujemy ich – mówi czasem. – Mamy siebie.


Chciałabym w to wierzyć, naprawdę. Ale czasem, gdy wieczorem kładę się spać, myślę: czy naprawdę w tym świecie już nie ma miejsca dla zwykłej miłości i dużej rodziny?

Kiedy urodziła się nasza Zosia, nikt z dawnych znajomych nie przyszedł jej zobaczyć. Żadnych gratulacji, żadnej kartki, żadnego telefonu. Za to w komentarzach ktoś napisał:

„Biedne te dzieci, pewnie nawet nie mają swojego pokoju.”

Nie mają. Ale mają coś, czego wielu ludzi nie zna — ciepło, śmiech i ramiona, które nigdy ich nie odepchną.

Dziś, kiedy patrzę na moje dzieci, wiem jedno: nie jestem gorsza. Nie jestem „patologią”. Jestem matką, która mimo wszystkiego potrafi kochać bardziej, niż świat potrafi rozumieć.

Bo w świecie, gdzie egoizm jest normą, miłość staje się rewolucją. A ja tej rewolucji się nie wstydzę.

To też może cię zainteresować: Z życia wzięte. "Zakochałam się w mężczyźnie młodszym o 35 lat": Dla sąsiadek jestem grzeszną staruchą, która hańbi osiedle

Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Grób Joanny Kołaczkowskiej tonie w zniczach. Słowa jej szwagra poruszyły fanów