Chciałam tylko, żeby miała lepiej niż ja – ciepły dom, stabilność, szacunek. Może dlatego tak bardzo ją pchałam do nauki, do ambicji, do wielkiego świata. Nie przypuszczałam, że ten świat odbierze mi własne dziecko.
Córka zawsze była bystra, elegancka, miała to coś. Już jako nastolatka mówiła, że kiedyś wyjedzie do Warszawy, „bo w naszej dziurze nikt się nie wybije”. Śmiałam się z tego, choć w środku bolało. Ale kiedy dostała się na studia, płakałam ze szczęścia.
Pracowaliśmy z mężem ponad siły, żeby ją utrzymać. On brał nadgodziny w warsztacie, ja sprzątałam po nocach w hotelu. Nie żałowałam ani jednej złotówki.
Powtarzałam:
„Niech ma to, czego ja nie miałam.”
Nie wiedziałam, że tym samym daję jej powód, żeby się nas wstydziła.
Kiedy powiedziała, że poznała kogoś, cieszyłam się. Mówiła, że to „człowiek z klasy”. Z klasy – to słowo powtarzała często. Że elegancki, wykształcony, z Warszawy. Nie przeszkadzało mi. Do czasu.
Poznaliśmy go dopiero na ślubie. Przystojny, chłodny, pachnący pieniędzmi. Jego rodzina patrzyła na nas z takim spojrzeniem, jakbyśmy przyszli prosto z pola. Ale milczałam. Nie chciałam psuć córce dnia.
Pierwsze miesiące – wiadomo, młodzi zajęci. Potem rzadkie telefony. Z każdym coraz bardziej zdawkowe.
– Córciu, może przyjedziecie na święta?
– Mamo, zobaczymy, dużo pracy, wiesz, Warszawa…
A potem już tylko wiadomości:
„Nie dam rady.”
„Może kiedyś.”
„Nie teraz.”
W końcu postanowiłam, że to ja ją odwiedzę. Przygotowałam pierogi, ciasto, dżemy. Pojechałam pociągiem, całą noc nie śpiąc z emocji Gdy otworzyła drzwi, zobaczyłam na jej twarzy coś, czego nie zapomnę nigdy – nie radość, nie wzruszenie, tylko… skrępowanie.
Za jej plecami stał on. Elegancki, jak zawsze.
– Kochanie, mówiłaś, że twoi rodzice są z Krakowa? – zapytał chłodno.
A ona tylko spuściła wzrok i powiedziała:
– Nie, z małej miejscowości, nieważne.
Serce mi wtedy pękło. Poczułam się, jakbym była obcą kobietą na progu cudzych drzwi.
Wróciłam do domu z walizką pełną jedzenia, którego nie chciała przyjąć. Powiedziała, że „nie ma gdzie tego trzymać”, że „po co takie wiejskie rzeczy”. Usiadłam w kuchni i patrzyłam na jej zdjęcie z mężem – uśmiechnięci, piękni, szczęśliwi. A ja? Ja byłam tylko przypisem do jej historii.
Minęły trzy lata. Nie widzieliśmy się ani razu. Raz w roku przychodzi kartka na święta.
Bez „mamo”, bez „tato”.
Tylko:
„Najlepsze życzenia z Warszawy – Aneta i Paweł.”
Czasem myślę, że wychowałam ją za dobrze. Że nauczyłam ją iść po swoje, ale zapomniałam nauczyć, jak wraca się do ludzi, którzy cię kochają.
Mąż mówi, że kiedyś przyjedzie. Że może się opamięta. Ale ja już wiem, że nie każda miłość wraca. Niektóre zostają tam, gdzie zostały pogrzebane – w kuchni pachnącej pierogami i niespełnioną dumą matki.
To też może cię zainteresować: Z życia wzięte. "Jedna koperta wystarczyła, by runął cały mój świat": Mąż przez dziewięć lat ukrywał przede mną swoje drugie życie
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Wojciech Mann przerwał milczenie. Jego słowa o testamencie poruszają do łez