Może wtedy, gdy pierwszy raz powiedział: „Zrób obiad, przecież i tak siedzisz w domu.” Może wtedy, gdy przestał mówić „kocham cię”, a zaczął tylko mruczeć pod nosem, że koszula znów nieuprasowana. A może wtedy, gdy sama przestałam się bronić.

Trzydzieści pięć lat małżeństwa. Z tego dwadzieścia — kłamstwo. Dwadzieścia lat, kiedy żyłam z człowiekiem, który każdego dnia wracał do mnie z uśmiechem i cudzym zapachem na koszuli.


A ja… udawałam, że niczego nie czuję.

Na początku byłam zakochana. Jak głupia dziewczyna, która myśli, że jeśli będzie dobra, cicha i oddana, to on zawsze ją pokocha. Byłam dumna, że mam męża, dom, rodzinę. Nie widziałam, że w tym domu jest miejsce dla wszystkich — tylko nie dla mnie.

Rano wstawałam pierwsza. Kawa, śniadanie, dzieci, porządek, praca. Wieczorem — kolacja, pranie, jego buty pod drzwiami, jego zmęczony głos:

— Zupa zimna.


Nie pamiętam, kiedy ostatni raz zapytał, jak się czuję. Nie pamiętam, kiedy spojrzał na mnie tak, jak dawniej.

Wiedziałam, że mnie zdradza. Najpierw czułam. Potem wiedziałam. Nie trzeba być geniuszem, żeby zauważyć, że mąż, który przez lata wraca o tej samej porze, nagle zaczyna „pracować po godzinach”. Że pachnie nowymi perfumami. Że uśmiecha się do telefonu, a potem mówi: „To kolega z pracy”.

Kiedyś próbowałam zapytać. Nie zaprzeczył. Nie potwierdził.

Tylko spojrzał z pogardą i rzucił:


— Nie rób scen, kobieto.


A potem wyszedł. I wrócił dopiero następnego dnia, jakby nic się nie stało.

Od tamtej chwili przestałam pytać. Bo wiedziałam, że odpowiedzi nie zmienią niczego. Byłam mu potrzebna — do garów, do prania, do utrzymywania pozorów. Kochankę miał do śmiechu, mnie do obowiązków. Tak było wygodnie.

Czas mijał. Dzieci dorosły. One też widziały więcej, niż mówiły. Czasem patrzyły na mnie z litością, a ja nie mogłam znieść tego spojrzenia. Bo nie chciałam być tą żałosną kobietą, która udaje, że wszystko jest dobrze. A jednak nią byłam.

Nie odeszłam. Nie dlatego, że nie mogłam. Bo się bałam. Bo całe życie wmówiono mi, że kobieta ma trwać. Że małżeństwo to świętość, a cierpienie — obowiązek.

A potem, po latach, przyszła prawda. Nie od niego. Od niej. Zadzwoniła. Nie wiem, czemu. Może chciała poczuć się lepiej, może chciała mnie upokorzyć.

Powiedziała:


— Pani mąż zawsze mówił, że pani to tylko formalność.

Nie pamiętam, co odpowiedziałam. Chyba nic. Bo jak się odpowiada na coś takiego po dwudziestu latach kłamstw?

Wtedy coś we mnie pękło. Nie z bólu. Z ciszy. Zrozumiałam, że jestem nikim dla człowieka, dla którego poświęciłam życie.

Spakowałam kilka rzeczy i wyszłam. Nie krzyczałam, nie płakałam. Zamknęłam za sobą drzwi. I pierwszy raz od trzydziestu pięciu lat poczułam spokój. Nie wolność — jeszcze nie. Ale ciszę bez jego głosu. I to wystarczyło.

Teraz mieszkam sama. Mam starą kuchenkę, parę książek i małe radio. Czasem słucham piosenek, które kiedyś razem nuciliśmy — i już mnie nie bolą. Bo wiem, że jego zdrady nie były końcem świata.

One były końcem więzienia.

To też może cię zainteresować: Z życia wzięte. "Poczułam smak wolności dopiero na starość": Ale córka uznała, że moim obowiązkiem jest zajmować się wnukami

Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Z życia wzięte. "Córka chodzi z facetem, który mógłby być jej ojcem": Ludzie gadają, a oni nawet nie próbują się ukrywać