Po pogrzebie ojca wróciliśmy do jego mieszkania w trójkę: ja, mój brat i siostra. Wchodziliśmy tam jak do muzeum człowieka, którego już nie ma, ale którego rzeczy nadal stoją w tych samych miejscach. Na wieszaku wisiała jego kurtka, w kuchni stał kubek z nadkruszoną krawędzią, a w przedpokoju leżały buty, jakby za chwilę miał je założyć i wyjść do sklepu.

Byliśmy w żałobie. I, wstyd się przyznać, w czymś jeszcze.

W oczekiwaniu.

Nikt głośno nie mówił „spadek”, ale to słowo wisiało w powietrzu, ciężkie jak dym. Ojciec zawsze powtarzał:

Ojciec mówił: „Ja wam wszystko zostawię. Rodzina to rodzina”.

Był z tych, którzy lubią brzmieć jak filar.

Więc kiedy przyszło wezwanie do notariusza, byliśmy przekonani, że to formalność.

Myliłam się.

W kancelarii było cicho, sterylnie. Pachniało kawą i papierem. Notariusz spojrzał na nas z miną człowieka, który wie, że za chwilę ktoś się rozpłacze albo wybuchnie.

Notariusz powiedział: „Odczytam testament pana Jana”.

Zacisnęłam dłonie w kieszeniach. Brat siedział sztywno, siostra bawiła się obrączką, jakby chciała ją zdjąć ze stresu.

Notariusz czytał spokojnie, bez emocji, a każde słowo wbijało się we mnie jak szpilka.

„Całość majątku, w tym mieszkanie przy ulicy…, środki na rachunku…, oraz… zapisuję pani Marcie W.”

Obcej kobiecie.

Nie mnie.

Nie bratu.

Nie siostrze.

Pani Marcie, której nazwiska nawet nie kojarzyłam.

Przez chwilę byłam pewna, że źle słyszę. Że to pomyłka. Że zaraz padnie nasze nazwisko, tylko wcześniej jest jakiś zapis, jakiś drobiazg.

Ale nie.

Notariusz zamknął teczkę, spojrzał na nas i powiedział:

Notariusz powiedział: „To wszystko”.

Poczułam, jak krew odpływa mi z twarzy.

Brat pierwszy odzyskał głos.

Brat zapytał: „Przepraszam… kim jest ta kobieta?”.

Notariusz wzruszył ramionami.

Notariusz odpowiedział: „Nie mam obowiązku tego wiedzieć. Testament jest ważny. Sporządzony prawidłowo. Podpisany. Bez zastrzeżeń”.

Siostra wstała tak gwałtownie, że krzesło zaskrzypiało.

Siostra powiedziała: „To jakiś żart!”.

Ja siedziałam i czułam, jak w środku rośnie coś gorącego. Wściekłość zmieszana z upokorzeniem.

Czekaliśmy. Nie tylko na pieniądze.

Czekaliśmy na potwierdzenie, że byliśmy dla niego ważni.

A on oddał wszystko obcej.

Kiedy wyszliśmy z kancelarii, brat rzucił:

Brat powiedział: „On nas okradł”.

Siostra zaczęła płakać.

Siostra powiedziała: „Po co ja do niego jeździłam? Po co mu robiłam zakupy?”.

A ja nie płakałam. Ja czułam, że muszę wiedzieć.

Bo jeśli ojciec zrobił coś takiego, to znaczy, że w jego życiu wydarzyło się coś, czego my nie widzieliśmy. Albo nie chcieliśmy widzieć.

Pojechaliśmy do mieszkania ojca jak na miejsce zbrodni.

Brat od razu zaczął otwierać szafki, przeglądać dokumenty.

Siostra chodziła po pokojach i mówiła, jakby do ścian:

Siostra mówiła: „Tato… dlaczego?”.

Ja stanęłam przy biurku, które zawsze było „nietykalne”. Ojciec pilnował szuflad jak skarbów.

Teraz były nasze.

W pierwszej szufladzie znalazłam rachunki, stare listy z banku, gwarancje. Nic.

W drugiej była koperta, na niej napisane moim imieniem. Ręka mi zadrżała.

Otworzyłam.

W środku było jedno zdanie, napisane nierówno:

„Nie oceniajcie, zanim nie poznacie prawdy”.

Prawdy.

Serce mi zabiło mocniej.

Brat wyrwał mi kartkę z ręki.

Brat powiedział: „Jakiej prawdy?”.

Zaczęliśmy szukać jeszcze goręcej. Jakby to jedno zdanie było kluczem.

I wtedy znaleźliśmy segregator. Zwykły, szary, bez tytułu. W środku poukładane dokumenty, jak u człowieka, który wszystko planował.

Na pierwszej stronie było nazwisko Marty W. i adres.

Dalej: kopie przelewów. Regularne. Co miesiąc.

Dalej: rachunki za leki. Za rehabilitację. Za prywatne wizyty.

Brat patrzył na liczby i jego twarz robiła się coraz bardziej napięta.

Brat powiedział: „On jej płacił. Ile lat?!”.

Siostra wyszeptała:

Siostra powiedziała: „Może to opiekunka?”.

Chciałam w to uwierzyć. Naprawdę.

Ale potem zobaczyłam kolejny dokument.

Umowa pożyczki. Podpisana przez ojca. Z wysoką kwotą. Dla… syna Marty.

Wtedy poczułam zimno.

Bo to nie wyglądało na opiekę.

To wyglądało jak drugie życie.

Zadzwoniliśmy pod numer z dokumentów.

Odebrała kobieta. Spokojna, jakby czekała.

Marta powiedziała: „Słucham?”.

Brat nie owijał w bawełnę.

Brat powiedział: „Kim pani jest i czemu pani ma testament naszego ojca?”.

Cisza. Krótka, ale wymowna.

Marta odpowiedziała: „Jestem Martą. I nie jestem dla was obca”.

To zdanie mnie przeraziło.

Ja zapytałam: „Co to znaczy?”.

Marta westchnęła.

Marta powiedziała: „To znaczy, że wasz ojciec był u mnie… przez lata. I że to, co wam zostawił, zostawił z pełną świadomością”.

Brat wybuchł.

Brat krzyknął: „Był u pani przez lata?!”.

Marta mówiła spokojnie, ale w tym spokoju była pewność kogoś, kto wygrał.

Marta powiedziała: „On obiecał, że się mną zajmie. Obiecał, że mnie nie zostawi. I dotrzymał słowa”.

Moja siostra złapała się za usta.

Siostra wyszeptała: „To była kochanka…”.

Marta przerwała, ostrzej:

Marta powiedziała: „Nie nazywaj mnie kochanką. Ja byłam jego życiem, kiedy wy mieliście swoje”.

To zdanie było jak kopniak.

Bo ono zawierało oskarżenie.

Jakbyśmy byli winni.

Jakby ojciec był biednym człowiekiem, a my go porzuciliśmy.

A przecież… przecież przyjeżdżaliśmy. Dzwoniliśmy. Pomagaliśmy.

Tylko że ojciec zawsze mówił:

Ojciec mówił: „Dajcie spokój, ja sobie radzę”.

A my, zajęci pracą i swoimi dziećmi, braliśmy to za prawdę.

Marta dodała:

Marta powiedziała: „Jeśli chcecie się kłócić, to z notariuszem. Ja niczego nie ukradłam. Ja dostałam”.

Rozłączyła się.

Siedzieliśmy w mieszkaniu ojca, a nagle wszystko zaczęło układać się w straszną całość.

Te „delegacje”, o których mówił.

Te weekendy, kiedy „spotykał kolegę”.

Te tajemnicze wyjścia w niedzielę.

To, że nigdy nie chciał, żebyśmy zostawali na noc, kiedy go odwiedzaliśmy.

Ojciec miał rytm, w którym mieściliśmy się my… i jego tajemnica.

Brat uderzył pięścią w stół.

Brat powiedział: „On prowadził podwójne życie”.

Siostra płakała, ale teraz w tych łzach była nie tylko rozpacz. Była zdrada.

Siostra powiedziała: „A mama?”.

To imię zawisło w powietrzu.

Mama nie żyła od kilku lat. Umierała powoli. Ojciec wtedy był „taki troskliwy”, jak mówili ludzie. A teraz nagle nie byłam pewna niczego.

Nie byłam pewna, czy on płakał ze mną przy jej łóżku, a potem jechał do Marty.

Nie byłam pewna, czy kiedy mówił mamie „kocham”, nie myślał o innej.

To było najgorsze.

Nie spadek.

Tylko to, że nie znam człowieka, którego nazywałam ojcem.

Dwa dni później Marta przyszła do mieszkania z prawnikiem. Stała w drzwiach jak ktoś, kto ma prawo tu wejść.

I formalnie miała.

Wyglądała zwyczajnie. Nie jak femme fatale. Włosy związane, płaszcz, zmęczone oczy.

Przez sekundę poczułam dziwną ciekawość. Chciałam zobaczyć, co w niej było takiego, że ojciec oddał jej wszystko.

Marta spojrzała na zdjęcie ojca na komodzie i jej twarz zmiękła.

Marta powiedziała: „On był dobrym człowiekiem”.

Brat syknął:

Brat powiedział: „Dobrym? Zostawił własne dzieci z niczym”.

Marta zacisnęła usta.

Marta powiedziała: „On wam pomagał całe życie. A kiedy sam potrzebował… wy mieliście swoje sprawy”.

To nie było sprawiedliwe, ale było przebiegłe. Tak się mówi, kiedy chce się usprawiedliwić cudzą zdradę.

Ja wzięłam głęboki oddech.

Ja zapytałam: „Dlaczego on to zrobił?”.

Marta spojrzała na mnie długo, a potem powiedziała cicho:

Marta powiedziała: „Bo miał długi”.

Zamarliśmy.

Brat zapytał: „Jakie długi?”.

Marta odwróciła wzrok.

Marta powiedziała: „Hazard. Kredyty. Zaciągał. Spłacał. Zaciągał znowu. Ja mu pomagałam. Mój syn mu pożyczał. A potem… potem on chciał to spłacić. Zostawił mi wszystko, żebym wyszła na zero”.

Hazard.

To słowo sprawiło, że poczułam mdłości.

Ojciec zawsze był „rozsądny”. Zawsze mówił, że pieniądze to bezpieczeństwo. A teraz okazało się, że bezpieczeństwo było tylko maską.

Brat pobladł.

Brat powiedział: „Czyli on przepuścił majątek?”.

Marta pokiwała głową.

Marta powiedziała: „Nie wszystko. Ale dużo. A potem wstydził się wam powiedzieć. Dlatego ukrywał. Dlatego był… taki”.

Taki. Czyli chłodny. Kontrolujący. Tajemniczy.

Siostra szlochała.

Siostra powiedziała: „On nas oszukiwał”.

Marta odpowiedziała:

Marta powiedziała: „On oszukiwał wszystkich”.

W tym momencie nie czułam już tylko złości. Czułam też coś obrzydliwego: żałobę po kimś, kogo nigdy nie było.

Bo ojciec, którego znałam, był fikcją.

Tego wieczoru wróciłam do domu i spojrzałam na zdjęcie ojca z mojego dzieciństwa. Stoi za mną, trzyma mnie na rękach, uśmiecha się. Wygląda jak człowiek, któremu można ufać.

A ja nagle zrozumiałam, dlaczego tak boli.

Nie dlatego, że nie dostaliśmy spadku.

Tylko dlatego, że czekaliśmy na sprawiedliwość, a dostaliśmy prawdę.

Prawda była taka, że nasz „tatko”, nasz filar, był mistrzem w dwóch rzeczach: w obietnicach i w kłamstwach.

Zostawił wszystko obcej kobiecie nie z romantycznej miłości, jak w melodramacie.

Tylko z poczucia długu, winy i strachu, że jego sekrety wyjdą na jaw.

A i tak wyszły.

Wyszły dopiero wtedy, gdy już nie mógł się tłumaczyć.

Kiedy nie mógł spojrzeć nam w oczy i powiedzieć: „przepraszam”.

I to jest najokrutniejsze.

Że człowiek może umrzeć… a dopiero po jego śmierci zaczynasz rozumieć, z kim naprawdę żyłeś.

To też może cię zainteresować: Kolęda krok po kroku. Jak przygotować dom na wizytę księdza

Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Nie żyje aktor „Świata według Kiepskich”. Był jednym z pionierów polskiej telewizji