Najpierw była jedna prośba, taka zwykła, ludzka.
Przyjaciółka powiedziała: „Możesz zostać z małą godzinkę? Tylko skoczę do apteki”.
Godzinka. Jasne. Przecież przyjaźń polega na tym, że się pomaga.
Dziecko wtedy jeszcze było „trudne, ale kochane”, jak mówiła. Dwuletni chłopczyk z płucami syreny alarmowej i charakterem, który potrafił przestawić cały dom. Zostałam z nim, dałam mu zabawkę, puściłam bajkę, podałam soczek. Przetrwałam. Ona wróciła, podziękowała, uściskała mnie i powiedziała:
Przyjaciółka powiedziała: „Jesteś aniołem”.
Aniołem. Jakby anioły były od tego, żeby znosić cudze krzyki.
Potem była druga prośba.
Przyjaciółka powiedziała: „Tylko na chwilkę, muszę do urzędu”.
Potem trzecia.
Potem już nie prosiła. Zaczęła informować.
Przyjaciółka mówiła: „Będę o siedemnastej”.
I ja, głupia, zawsze byłam.
Bo w mojej głowie przyjaźń była czymś świętym. A w jej głowie przyjaźń była rozwiązaniem problemu.
Darmowym.
Najgorzej było w piątki.
Zaczęło się niewinnie. Ona pisała rano:
Przyjaciółka napisała: „Hej, dasz radę dziś? Mam wieczorem sprawę”.
Sprawę. Słowo-worek.
Odpowiadałam: „Dobra”.
Bo myślałam, że chodzi o dentystę, o lekarza, o rodzinę. Coś ważnego.
A potem pewnego piątku zobaczyłam ją na osiedlu. Wychodziła z klatki w płaszczu, umalowana, z uśmiechem, z biletem w dłoni. Dosłownie.
Zatrzymałam ją.
Ja powiedziałam: „Gdzie idziesz?”.
Przyjaciółka mrugnęła, jakby to było oczywiste.
Przyjaciółka odpowiedziała: „Do kina. Przecież mówiłam, że mam sprawę. Muszę odetchnąć”.
Do kina.
A ja stałam z jej dzieckiem przy nodze, które już zaczynało marudzić. Już. To „już” w jego przypadku oznaczało za chwilę wrzask.
Powiedziałam wtedy ostrożnie, bo nie chciałam wyjść na złą.
Ja powiedziałam: „Myślałam, że to coś pilnego”.
Przyjaciółka wzruszyła ramionami.
Przyjaciółka powiedziała: „No pilne. Ja inaczej zwariuję”.
Uśmiechnęła się, cmoknęła syna w czoło i dodała jak coś, co miało mnie uciszyć:
Przyjaciółka powiedziała: „Ty i tak nie masz planów, prawda?”.
To zdanie było jak kamień w brzuch.
Nie masz planów, czyli twoje życie jest puste, więc możesz wypełnić je moim dzieckiem.
Nie odpowiedziałam od razu. Bo prawda była taka, że miałam plany. Tylko że zrezygnowałam z nich już tyle razy, że przestałam je traktować serio.
Zamiast tego skinęłam głową.
I poszłam z jej dzieckiem do mieszkania.
Zamknęły się drzwi i zaczęło się.
Najpierw było „nie chcę”, potem „nie!”, potem płacz, a na końcu pełny wrzask, taki, który rozcina powietrze. Dziecko leżało na podłodze i kopało nogami, bo chciało chipsy. Albo telefon. Albo coś, co miało kształt słowa „teraz”.
Ja próbowałam spokojnie.
Ja powiedziałam: „Nie krzycz. Chodź, zrobimy kanapkę”.
Dziecko wrzasnęło głośniej.
Próbowałam przytulić. Wyrywał się.
Próbowałam odwrócić uwagę. Rzucał zabawkami.
W pewnym momencie ugryzł mnie w rękę. Z zębami. Z wściekłością. A ja usiadłam na krześle i poczułam, jak łzy napływają mi do oczu z bezsilności.
Bo ja nie byłam jego matką. Ja nie miałam prawa go wychowywać. A jednocześnie miałam obowiązek go przetrwać.
Dzwoniłam do niej.
Nie odbierała.
Pisałam.
Brak odpowiedzi.
Kino trwało. Film, popcorn, śmiech, luz.
A ja w tym czasie liczyłam minuty między jednym krzykiem a drugim, jak człowiek w oblężeniu.
Kiedy w końcu wróciła, było po dwudziestej drugiej. Pachniała perfumami i wolnością. Weszła do mieszkania, spojrzała na dziecko, które już spało ze zmęczenia po własnym histerycznym maratonie, i uśmiechnęła się.
Przyjaciółka powiedziała: „No widzisz, przeżyliście”.
To zdanie mnie dobiło.
Ja spojrzałam na nią i powiedziałam cicho:
Ja powiedziałam: „Ja nie jestem twoją darmową nianią”.
Jej twarz stężała.
Przyjaciółka zapytała: „Co?”.
Powtórzyłam, tym razem wyraźniej, bo poczułam, że jeśli teraz się cofnę, już nigdy nie wyjdę z tego układu.
Ja powiedziałam: „Ty wychodzisz, odpoczywasz, a ja tu siedzę i walczę z twoim dzieckiem. Za darmo. I nawet nie pytasz, czy mogę”.
Przyjaciółka przewróciła oczami.
Przyjaciółka powiedziała: „Oj, nie przesadzaj. Przecież jesteśmy przyjaciółkami. Myślałam, że mogę na ciebie liczyć”.
To było klasyczne. Odwrócić role. Zrobić ze mnie złą.
Powiedziałam: „Możesz liczyć, kiedy potrzebujesz pomocy. A nie kiedy chcesz mieć randkę z kinem”.
Przyjaciółka wybuchła.
Przyjaciółka krzyknęła: „Ty nie masz dzieci, to nie rozumiesz!”.
Nie masz dzieci. Czyli nie masz prawa do zmęczenia. Nie masz prawa do granic. Nie masz prawa do własnego czasu.
Poczułam, jak coś we mnie narasta, gorące i ciężkie.
Ja powiedziałam: „To ty masz dzieci. I to ty jesteś za nie odpowiedzialna”.
Zapadła cisza.
Ona patrzyła na mnie, jakby zobaczyła obcą.
Przyjaciółka powiedziała: „Czyli już mi nie pomożesz”.
Odpowiedziałam spokojnie:
Ja powiedziałam: „Pomogę, kiedy będzie naprawdę trzeba. Lekarz, nagłe sprawy. Ale nie będę twoją stałą opieką, bo ty chcesz mieć wolne”.
Jej usta zadrżały.
Przyjaciółka powiedziała: „Wiesz co? Jesteś egoistką”.
Egoistką. Bo chcę mieć życie.
Uśmiechnęłam się krótko, z goryczą.
Ja powiedziałam: „Nie. Ja po prostu wreszcie zauważyłam, że ty nie jesteś przyjaciółką. Ty jesteś klientką. A ja jestem usługą”.
To było najostrzejsze zdanie, jakie kiedykolwiek powiedziałam komuś bliskiemu. Ale było prawdziwe.
Wyszłam od niej z odciśniętym śladem zębów na dłoni i z poczuciem, że coś się kończy.
Przez tydzień się nie odzywała.
A ja nagle zauważyłam, ile mam ciszy. Ile mam czasu. Jak dobrze jest wrócić do domu i wiedzieć, że nikt nie wrzuci mi do rąk cudzego chaosu.
W piątek znów napisała.
Przyjaciółka napisała: „Hej, przyjdziesz? Muszę wyskoczyć na chwilę”.
Na chwilę.
Patrzyłam na wiadomość długo. W głowie miałam jej perfumy z kina i moje drżące ręce. Miałam jej „ty i tak nie masz planów” i moje milczenie, które ją nauczyło, że może.
W końcu odpisałam:
„Nie. Nie mogę”.
Natychmiast przyszła kolejna wiadomość:
Przyjaciółka napisała: „Serio? Zostawiasz mnie z tym wszystkim?”.
Zostawiasz mnie. Jakby jej dziecko było moją winą.
Odpisałam tylko jedno zdanie:
„Nie zostawiam ciebie. Zostaję przy sobie”.
I wtedy poczułam, że choć to boli, to jest to najważniejszy krok, jaki mogłam zrobić.
Bo dramat nie polegał na tym, że dziecko krzyczało.
Dramat polegał na tym, że ja pozwoliłam, by ktoś zamienił moją dobroć w obowiązek.
A teraz, pierwszy raz, powiedziałam „dość”.
To też może cię zainteresować: Z życia wzięte. "Chcę się wyprowadzić i zacząć żyć na własny rachunek, ale matka zatrzymuje mnie łzami": Każdy mój krok na zewnątrz nazywa porzuceniem
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Niepokojąca wizja Jackowskiego. Świat ma stanąć na krawędzi