Nigdy nie miałam nowego płaszcza „z salonu”, zawsze z przeceny. Wakacje? Raz nad morzem, jak córki były małe. Potem już tylko działka i praca. Odkładałam, ile się dało. „Na czarną godzinę” – mówił mój świętej pamięci mąż. Po jego śmierci pieniądze zostały. Leżały na koncie, rosły po trochu, a ja powtarzałam sobie, że nie wolno ich ruszać.

Aż pojawił się on. Paweł. Mój zięć.

Paweł od początku wydawał się złotym chłopakiem. Pomocny, kulturalny, córkę nosił na rękach, wnuczkę woził do przedszkola, po niedzielnym obiedzie sam z siebie zmywał naczynia.

– Mamo, naprawdę dobrze trafiłam – chwaliła się Asia. – Wspólny kredyt bierzemy, ale dajemy radę. Tylko z samochodem problem…

To „tylko” brzmiało zbyt niewinnie.

– Mały się non stop psuje – westchnął Paweł. – A ja do pracy jeżdżę 30 kilometrów. Jak kolejny raz nie dojadę, to szef mnie wyrzuci. Myśleliśmy o nowym, ale… ceny widziałaś.

Zobaczyłam wtedy jego spojrzenie – szybkie, uciekające. Jakby chciał coś powiedzieć, ale bał się, jak zabrzmi.

– Jakby człowiek miał taką mamę, co może trochę pomóc… – rzucił niby żartem.

– Paweł! – szturchnęła go Asia. – Mama całe życie oszczędza, nie będziemy jej teraz łupić.

Zaśmiałam się, ale coś mnie ukłuło w środku.
Wieczorem długo patrzyłam na wydruk z banku. Te liczby wyglądały obco. Jakby należały do kogoś innego.

„Przecież i tak tego nie wydam” – pomyślałam. – „A oni mają całe życie przed sobą…”.

Pomysł zrodził się sam.

– Chciałabym wam kupić samochód – powiedziałam tydzień później. – Używany, ale porządny. Żebyście nie żyli w ciągłym stresie.

Asia zbladła.

– Mamo, zwariowałaś? To są twoje oszczędności!

Za to Paweł zamarł tylko na sekundę, po czym od razu się „pozbierał”.

– Mamo, my tego nie oczekujemy – zaczął miękko. – Ale jeśli naprawdę chcesz nam pomóc… To byłby dla nas ratunek.

Patrzył mi w oczy z takim wzruszeniem, że aż mnie ścisnęło w gardle.

– Tylko wszystko musi być z głową – powiedziałam. – Nic na szybko. Pójdziemy do salonu, wybierzemy, podpiszemy umowę, ja zapłacę i już.

Wymienili spojrzenia.

– Właściwie to… – Paweł odchrząknął. – Jest taki kolega, Mariusz, pracuje w salonie, załatwi nam auto taniej, tylko trzeba mu przelać pieniądze na firmowe konto, on już wszystko ogarnie. Nie będziesz się musiała fatygować, mamo.

„Mamo”.
Tak rzadko tak do mnie mówił.
Serce mi zmiękło, ale w głowie zadzwonił dzwonek.

– A ja właśnie się chcę fatygować – odpowiedziałam. – Jak mam wydać oszczędności życia, to chcę dotknąć tego samochodu, usiąść w nim, powąchać. Ja bez salonu nigdzie nie przelewam.

Zobaczyłam, jak coś mignęło mu na twarzy – cień irytacji.

– No dobrze – uśmiechnął się krzywo. – Jak chcesz, pójdziemy razem. Tylko Mariusz musi mieć pewność, że kasa będzie szybko.

Dwa dni później pojechaliśmy do salonu „kolegi Mariusza”. Już od progu coś mi nie pasowało.

Paweł nerwowo rozglądał się po hali.

– Dzień dobry, do pana Mariusza – powiedział do pierwszego sprzedawcy.

– Do kogo? – mężczyzna zmarszczył brwi. – Nie mamy żadnego Mariusza.

– Jak to? – Paweł się zaśmiał. – Przecież wczoraj tu był, mówił, że pracuje w dziale sprzedaży…

Sprzedawca rozłożył ręce.

– Może u konkurencji – rzucił. – U nas nie.

Poczułam, jak ziemia lekko drgnęła pod stopami.

– A tu jest może zamówienie na ten samochód? – wtrąciłam. – Syn… znaczy zięć mówił, że już wszystko z panem „Mariuszem” ustalili.

Podałam markę, model i cenę, której Paweł się domagał: 85 tysięcy.

Sprzedawca spojrzał na mnie, potem na Pawła, potem na komputer.

– Taki samochód mamy – przyznał po chwili. – Ale za 68 tysięcy w tej wersji. I nie ma żadnego zamówienia na nazwisko państwa.

W salonie nagle zrobiło się duszno.

Spojrzałam na Pawła. Zbladł, usta mu lekko zadrżały.

– Może… Mariusz pracuje u was jako pośrednik? – próbował. – On mówił, że zorganizuje, że lepszą cenę wynegocjuje…

– Proszę pana – przerwał mu sprzedawca. – Albo ktoś pana robi w konia, albo pan kogoś.

Czułam, jak serce wali mi w piersi.

– Czyli – powiedziałam powoli – chciałeś, żebym przelała 85 tysięcy na konto jakiegoś „Mariusza”, za samochód wart 68?

Mówiłam chłodnym głosem, ale ręce mi drżały.

– Mamo, to nie tak… – Paweł zaczął się jąkać. – Ja… chciałem tylko… wiesz, mamy z Asią długi, trochę kredytów po ciszy, raty… Myślałem, że jak Mariusz weźmie tę różnicę, to nam odda, a ty i tak byś była zadowolona, bo samochód by był. Nikomu by się krzywda nie stała…

Krzywda.
85 tysięcy moich pieniędzy.
16 lat odkładania po trochu.

„Nikomu by się krzywda nie stała”.

Zrobiło mi się ciemno przed oczami.
Usiadłam na twardym krześle w salonie, patrząc na błyszczące auta, jakby były z innej planety.

– Czy Asia o tym wie? – zapytałam wreszcie.

Paweł spuścił głowę.

– Nie do końca… – wymamrotał. – Wiedziała, że poproszę cię o pomoc. Nie wiedziała, jak to dokładnie rozwiązaliśmy.

„Rozwiązaliśmy”.
Przez moment zobaczyłam, jak to miało wyglądać: ja przelewam, auto stoi, oni mają samochód i kilkanaście tysięcy „do łatana dziur”. A ja – wdzięczną rodzinę i puste konto.

Sprzedawca dyskretnie odsunął się na bok, zostawiając nas samych. Czułam się naga, upokorzona.

– Wracamy – powiedziałam sztywno. – Natychmiast.

W drodze do domu milczeliśmy. Paweł próbował coś tłumaczyć – że to był „głupi pomysł”, że „presja”, że „chciał dobrze”. Słowa odbijały się ode mnie jak groch o ścianę.

Wieczorem zadzwoniłam do córki.

– Asia, musimy porozmawiać – powiedziałam. – Ale nie przez telefon. Przyjedź jutro sama. Bez dzieci. Bez Pawła.

Głos jej zadrżał.

– Stało się coś? – zapytała.

– Stało – odpowiedziałam. – Poważnie się stało.

Kiedy przyszła, była blada jak ściana. Usiadła w kuchni, nerwowo skubiąc rękaw swetra.

Opowiedziałam jej wszystko. Od pierwszej rozmowy, przez „Mariusza z salonu”, po wizytę w komisie.

Siedziała w milczeniu.
Widziałam, jak jej twarz tężeje z każdą minutą.

– Chcesz mi powiedzieć – wyszeptała w końcu – że Paweł… chciał cię oszukać? Że liczył na to, że połowę tych pieniędzy…

Urwała.

– Na nasze długi? Na jego głupoty?

– Ja nic nie chcę ci „powiedzieć” – odpowiedziałam cicho. – Ja ci właśnie powiedziałam, co się stało. Resztę musisz sama sobie nazwać.

Z oczu popłynęły jej łzy.

– Boże… – zakryła twarz dłońmi. – A ja myślałam, że on tylko panikuje przez ten samochód. Mówił, że znajomy ogarnie formalności. Nic o żadnej „różnicy” nie mówił…

Serce mi pękło po raz drugi tego dnia – tym razem dla niej.

Wieczorem przyszedł Paweł.
Wszedł do kuchni jak winny nastolatek.

– Przepraszam – powiedział od progu. – Naprawdę przepraszam. To był idiotyczny pomysł.

– To nie był „pomysł” – poprawiłam go. – To była próba wyciągnięcia ode mnie oszczędności życia.

Spojrzał mi w oczy.

– Bałem się – wyznał. – Mamy tyle długów, kredyt na mieszkanie, raty za remont, limity na kartach. Nie wiedziałem, jak z tego wyjdziemy. Pomyślałem, że jak dam ci cenę wyższą, to wszyscy skorzystamy. Ty będziesz mieć satysfakcję, my oddech…

Wzruszył ramionami.

– Wiem, że to chore.

– Chore to mało powiedziane – wtrąciła Asia drżącym głosem. – Chciałeś wykorzystać moją matkę. Kobietę, która przez całe życie oszczędzała, żeby nam było lżej.

Patrzyłam na nich dwoje i czułam, jak żal miesza się ze złością i… ulgą.

Bo mogło być gorzej.
Mogłam wczoraj, siedząc w fotelu, w jednej chwili kliknąć „wyślij przelew”.

Tej nocy mało spałam. Przypominałam sobie sceny z życia: jak sprzątałam po nocnych zmianach, żeby dorobić, jak z mężem odkładaliśmy po 100 zł „na przyszłość”, jak rezygnowałam z nowego płaszcza, bo „dzieciom się przyda”.

Wszystko mogłoby zniknąć przez jedno moje zaufanie. Przez jedno „przymknięcie oczu”.

Rano podjęłam decyzję.

Zaprosiłam ich oboje.

– Słuchajcie – zaczęłam. – Samochodu wam nie kupię. Przynajmniej nie teraz. I na pewno nie w taki sposób.

Paweł spuścił głowę. Asia milczała.

– Pomogę wam spłacić część długów, ale pod jednym warunkiem: wszystko robimy oficjalnie, przez bank, żadnych „Mariuszów”. I macie mi dokładnie pokazać, co, gdzie, na co. Nie dam wam ani złotówki do ręki.

Zawahałam się i dodałam:

– Zaufanie właśnie się skończyło. A zaufanie jest więcej warte niż samochód.

Paweł kiwnął głową.

– Rozumiem – powiedział cicho. – Nie zasługuję na nic więcej.

Do dziś, gdy mijam salon samochodowy, serce mi mocniej bije.

Mam 66 lat i naprawdę chciałam kupić zięciowi samochód. Chciałam być dobrą teściową, która „stawia młodych na nogi”.

Dobrze, że sama wszystkiego dopilnowałam. Bo jedną naiwną decyzją mogłam stracić oszczędności całego życia – i ostatnie resztki wiary, że rodzina to nie tylko wyciągnięte ręce, ale też wyciągnięte sumienie.

To też może cię zainteresować: Poruszający napis na urnie Agnieszki Maciąg. Rodzina ujawniła jej ostatnią wolę

Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Elżbieta Dmoch ma powody do świętowania. Wreszcie doczekała się sprawiedliwości