Że trzeba się wspierać, nawet jeśli czasem trudno. Że lepiej przemilczeć, niż wywołać burzę. Ale dziś wiem, że moja cierpliwość była największym błędem mojego życia.

Kiedy Kasia — moja jedyna córka — przedstawiła mi Piotra, cieszyłam się. Wydawał się grzeczny, spokojny, pracowity.


„Solidny chłopak, będzie cię kochał” — mówiłam jej wtedy.

Na początku tak było. Kasia promieniała, a ja modliłam się, żeby tak już zostało. Ale po ślubie coś w nim pękło.

Najpierw drobiazgi — ton, spojrzenie, kpiny z mojego wieku. Potem coraz gorzej. Z każdym miesiącem jego głos stawał się ostrzejszy, a słowa bardziej raniące.

Często bywałam u nich, pomagałam przy wnuczce. Gotowałam, sprzątałam, opiekowałam się małą, gdy Kasia pracowała. Ale Piotrowi zawsze coś nie pasowało.

– Znowu się wtrącasz! – wrzeszczał.


– Zostaw nasze dziecko w spokoju!


– Nie pouczaj nas, jak mamy żyć, bo czasy PRL-u się skończyły!

Kasia milczała. Widziałam w jej oczach wstyd i strach. A ja… znosiłam to wszystko, bo nie chciałam, by cierpiała moja córka i wnuczka.

Mówiłam sobie: „Przeminą emocje. Może dojrzeje.” Ale on tylko się rozzuchwalał.

Pamiętam Wigilię, gdy kazał mi usiąść przy stole w kuchni, „żeby było więcej miejsca dla gości”.

Nie wiem, jak to możliwe, że w jednym człowieku mieści się tyle pogardy.Dla mnie, dla moich wartości, dla wszystkiego, co kochałam.

Kiedy ich małżeństwo się rozpadło, odetchnęłam. Nie dlatego, że cieszyła mnie porażka córki. Ale dlatego, że miała szansę wreszcie się uwolnić.

Pomogłam jej, jak mogłam. Zamieszkała u mnie na chwilę — z wnuczką, bez Piotra. Powoli odzyskiwała siły, uśmiech, wiarę w siebie.

A on? Zniknął. Nie dzwonił, nie interesował się dzieckiem. Jakby nic go z nami nie łączyło.

Myślałam, że to już koniec koszmaru. Ale się myliłam.

Kilka tygodni temu zadzwonił. Po tylu latach! Głos miał zimny, wyniosły, jak dawniej.

– Witam, pani Anno. Chciałem porozmawiać o mieszkaniu.

Zamarłam. Nie wiedziałam, o co chodzi. A on spokojnie wyjaśnił, że skoro „pomagał” w remoncie mojego mieszkania lata temu, to „ma do niego moralne prawo”. Powiedział, że „chce tu zamieszkać — przynajmniej na jakiś czas”.

Myślałam, że to żart. Ale on był śmiertelnie poważny.

Wtedy po raz pierwszy w życiu nie spuściłam głowy. Spojrzałam mu w oczy i powiedziałam:

– Z tego mieszkania wyrzucałeś mnie słowami przez lata. I teraz chcesz tu wrócić? Nie ma mowy.

Zaśmiał się. Z pogardą, tak jak kiedyś.

– Pani zawsze była święta, co? Zobaczymy, czy prawo też tak uważa.

Zamknęłam drzwi przed jego nosem. Ręce mi się trzęsły, ale w sercu czułam spokój. Bo wiedziałam, że tym razem już nie dam się upokorzyć.

Czasem boję się, że jeszcze wróci. Że będzie próbował coś udowodnić, zabrać, zniszczyć. Ale już nie jestem tą samą kobietą, którą kiedyś gardził.

Nauczyłam się mówić „nie”. Dla siebie. Dla Kasi. Dla wnuczki.

Bo może i jestem starsza, może i zmęczona, ale wiem jedno:

Lepiej żyć skromnie w spokoju, niż bogato w towarzystwie człowieka, który nie zna słowa „szacunek”.

To też może cię zainteresować: Taki widok zastali odwiedzający cmentarze. Nie kryli oburzenia

Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Z życia wzięte. "Brat zerwał ze mną kontakt po pogrzebie rodziców": Gdy notariusz odczytał testament, wszystko stało się jasne