Każdy kąt miał swoją historię — wspomnienia śmiechu, zapach zupy, dziecięce rączki przyklejone do szyby, gdy czekały na ojca wracającego z pracy. Dom był naszym światem.
Tyle w nim miłości, tyle troski, tyle mojego życia.
Po śmierci męża myślałam, że zostanę tam do końca. Nie potrzebowałam wiele — ogród, kot, parę książek, kilka zdjęć w ramkach. Ale dzieci zaczęły mówić, że to za duży dom dla mnie. Że „mama powinna być bliżej nich”, że „sama nie da rady”.
Najpierw prośby, potem delikatne naciski.
„Sprzedaj, mamo. Będziesz miała pieniądze, pomożesz nam, a my się tobą zajmiemy.”
Nie myślałam długo. Jak mogłabym odmówić własnym dzieciom? Przecież tyle razy powtarzałam sobie, że to dla nich żyłam.
Sprzedałam dom. Wszystko poszło szybko — notariusz, podpisy, przelew. Każde z nich dostało część pieniędzy. Mówiłam sobie: „Niech mają. Młodzi mają ciężko, ja już swoje przeżyłam.”
Na początku jeszcze dzwonili. Córka odwiedzała raz w tygodniu, przywoziła zakupy, mówiła, że nie ma czasu, bo dzieci, bo praca. Syn obiecywał, że zabierze mnie do siebie „na chwilę”, jak tylko „coś się ogarnie”. Ale z każdym miesiącem było ich coraz mniej.
Aż w końcu, któregoś dnia, córka przywiozła mnie tutaj. Dom opieki. Powiedziała:
— Mamo, to tylko na jakiś czas. Będziesz miała tu opiekę, ludzi, lekarzy.
Nie protestowałam. Nie chciałam być ciężarem.
Minęło już dwa lata. Nikt mnie nie zabrał do domu. Nie było „tylko na chwilę”. Czasem przyślą paczkę — kosmetyki, szalik, czekoladę. Czasem zadzwonią, ale coraz rzadziej. W święta obiecują przyjechać, ale zawsze coś wypada.
Patrzę na inne kobiety tutaj. Niektóre też mają dzieci. Też czekają, też wierzą, że ktoś zapuka, że ktoś powie „chodź, mamo, wracamy”. Ale najczęściej przychodzi tylko pielęgniarka z obiadem.
Wieczorami siedzę przy oknie. Za szybą widać drzewa, czasem ptaki, czasem nikogo. I wtedy myślę o tamtym domu pod Warszawą. O tym, jak pachniała kawa o poranku, jak śmiała się moja córka, gdy miała sześć lat. O tym, jak wtedy wszystko miało sens.
Nie żałuję, że im pomogłam. Tylko boli, że tak łatwo o mnie zapomnieli. Że dla świata jestem już tylko staruszką, dla której nie ma miejsca przy rodzinnym stole.
Czasem w nocy budzę się i myślę, że może jutro ktoś przyjdzie. Że ktoś powie:
— Mamo, zabieramy cię do domu.
Ale nikt nie przychodzi.
Bo mój dom już nie istnieje. Sprzedałam go — razem z resztą siebie.
To też może cię zainteresować: Z życia wzięte. "Myślałam, że w internecie znalazłam miłość na resztę życia": A trafiłam na człowieka, który zobaczył we mnie tylko łatwy cel
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Z życia wzięte. "Byłam pewna, że mąż ma romans z dziewczyną w wieku naszej córki": Nie wiedziałam, że to dopiero początek koszmaru