Mama powtarzała, że choć się różnimy, to mamy tylko siebie. Ja byłam cicha, spokojna, wrażliwa. On – głośny, pewny siebie, zdeterminowany, by mieć zawsze ostatnie słowo. Ale kochałam go jak nikogo innego. Po śmierci rodziców myślałam, że razem będziemy ich wspominać, wspierać się, jak przystało na rodzinę. Nie wiedziałam, że właśnie wtedy zacznie się najtrudniejszy rozdział mojego życia.
Rodzice zostawili po sobie niewielki dom i trochę oszczędności. Dom był stary, ale pełen wspomnień – to tam dorastaliśmy, kłóciliśmy się, śmialiśmy, przy stole dzieliliśmy się wszystkim. Kiedy mama zmarła, brat zaproponował, żebyśmy „na spokojnie” wszystko podzielili. Zgodziłam się, bo ufałam mu bezgranicznie. Nigdy nie interesowały mnie pieniądze, chciałam tylko, by zachować to, co nasze.
Z czasem jednak zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Brat coraz rzadziej odbierał telefony, unikał rozmów o spadku. Aż pewnego dnia, gdy przyszłam do domu rodziców, zastałam wymienione zamki. Zadzwoniłam do niego w panice.
– Marek, co się dzieje? – zapytałam.
– Dostałem już wszystko u notariusza – powiedział chłodno. – Ty nie masz dzieci, nie potrzebujesz tego. Dom jest mi bardziej potrzebny.
Zamarłam. Nie wierzyłam własnym uszom.
– Jak to „dostałeś”? Przecież mieliśmy wszystko dzielić po równo!
– A po co ci to wszystko? – odparł z kpiną. – Ty i tak masz tylko siebie. Ja mam rodzinę, dzieci. Im się należy przyszłość, to oczywiste.
Nie wiem, co bolało bardziej – jego słowa czy obojętność w głosie. W jednej chwili poczułam się jak intruz w życiu, w którym jeszcze wczoraj byłam kimś ważnym.
Przez kilka tygodni chodziłam jak cień. Nie jadłam, nie spałam, płakałam po nocach. W głowie wciąż słyszałam: „Nie masz dzieci, tobie się nie należy”. Jakby wartość człowieka mierzyło się potomstwem, a nie sercem.
Znajoma poradziła mi, żebym poszła do prawnika. Nie chciałam. Wychowano mnie w przekonaniu, że rodzina to świętość, że brata się nie pozywa. Ale kiedy pojechałam na grób rodziców i zobaczyłam, że brat postawił nowy nagrobek bez słowa, bez zapytania mnie o zdanie, coś we mnie pękło.
Złożyłam sprawę do sądu. To były najtrudniejsze miesiące mojego życia. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie jak obcy ludzie. On – pewny siebie, z adwokatem u boku. Ja – drżąca, z sercem pękającym na pół.
Kiedy sędzia zapytał go, dlaczego nie chciał się ze mną podzielić, odpowiedział:
– Bo ona i tak umrze sama, nie ma komu tego zostawić.
To był moment, w którym zrozumiałam, że straciłam brata. Ale zyskałam coś innego – godność.
Po długiej batalii sąd przyznał mi połowę majątku. Nie cieszyłam się. To nie była wygrana. To był koniec wszystkiego, co kiedyś nas łączyło.
Dziś nie mamy kontaktu. Czasem widzę go w mieście – idzie z żoną i dziećmi, udając, że mnie nie zna. A ja? Mijam go spokojnie. Bo wiem, że choć zostałam sama, nie pozwoliłam, by ktoś wymazał mnie z własnej historii.
Brat zabrał wszystko po rodzicach. Powiedział, że mi się nie należy, bo nie miałam dzieci.
Ale życie to nie wyścig o spadek – to próba charakteru. I on ją przegrał.
To też może cię zainteresować: To już oficjalne. Alicja Bachleda-Curuś i Colin Farrell znów razem
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: Z życia wzięte. "Zięć uważa, że jestem stara i zbędna": Ale kiedy przyszło co do czego, tylko ja stanęłam po jego stronie