Nie mieliśmy pieniędzy na własne mieszkanie. Kredyt? Zbyt ryzykowny. Wynajem? Zżarłby połowę pensji.
— Zamieszkajcie u nas. Tu zawsze będziecie mile widziani — powiedziała teściowa z uśmiechem.
Wtedy jeszcze wierzyłam, że mówi to szczerze.
Dziś wiem, że nie chciała nas gościć. Chciała nas sobie podporządkować.
Na początku było uprzejmie.
Zupka na stole, świeża pościel, uśmiechy.
Ale już po tygodniu zaczęło się:
— Nie stawiaj tam kubka, zaraz będzie plama.
— Dlaczego wracasz z pracy tak późno? Obiad czekał.
— Twoja mama cię tak wychowała, że nie ścielisz łóżka zaraz po wstaniu?
A mój mąż?
Milczał.
Albo mówił:
— Oj, mama już taka jest. Nie przejmuj się.
Tylko że ja przestałam być sobą we własnym życiu.
W niedzielę teściowa robiła rodzinne obiady.
Obowiązkowe.
Nie mogłam nie przyjść.
Nie mogłam mieć planów.
Nie mogłam odmówić.
Gdy raz poszłam do koleżanki, tydzień później nikt się do mnie nie odzywał.
Dostałam „karę milczenia”.
Jak dziecko.
Jak intruz.
Jak obca w miejscu, które miało być moim domem.
Najgorzej było z wychowywaniem naszego syna.
— Nie noś go tak. Rozpieścisz.
— Nie dawaj mu tyle jeść. Przytyje.
— Nie pozwalaj mu płakać. Sąsiedzi będą gadać.
W końcu powiedziała:
— Gdyby to ode mnie zależało, wychowałabym go porządnie.
Zamarłam.
A mój mąż?
Milczał.
Znowu.
Któregoś wieczoru usiadłam na łóżku i spojrzałam na nasze rzeczy.
Walizki. Ubrania. Zabawki syna.
I pomyślałam:
Nie mogę tu zostać.
Bo to nie dom.
To życie pod czyimś dachem, gdzie wszystko mam „pożyczenie”
To też może cię zainteresować:
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach: