Był jeszcze młody i mógł zrobić tak wiele. Bóg jeden wie, co robiliśmy, by powstrzymać go przed podbojem świata. Nie szukajmy teraz winnych.

Ale w tym momencie wiadomość mnie zaskoczyła. Przecież zupełnie inaczej widziałam tę sytuację. Moja rodzina planowała przeprowadzkę do innego kraju. Moja córka i ja pojechałyśmy jako pierwsze — by się zadomowić, załatwić formalności i przygotować na przeprowadzkę mojego męża.

Przeprowadzkę, która się przeciągała. Oczywiście w tym momencie miał czas, aby lepiej poznać siebie i swoje cele w życiu...

Cóż, stało się. Rozwiedliśmy się. Moja córka i ja mamy nowe życie. Skomplikowane. Pełne zmagań, lęków, czasem nawet rozpaczy. Samotność. To osobna, długa historia — życie samotnej mamy w obcym kraju.

Ale wiesz, teraz, dwa lata później, nie jest tak źle. Jestem osobą towarzyską i szybko nawiązałam przyjaźnie. Mam do kogo zadzwonić, jeśli zachoruję, kogoś, kogo mogę odwiedzić lub kogoś, kto pomoże mi złożyć stół z Ikei.

Mam przytulne mieszkanie, nową pracę, która pozwala mi opiekować się córką. Mamy nawet kotka. Tatuś dziecka wiernie płaci alimenty. To nic wielkiego.

Ale jest jedno "ale"... Skomplikowane, niejednoznaczne, sprawiające, że popadam z jednej skrajności w drugą.

Rozważmy to. Jestem młodą, zdrową kobietą, całkiem samowystarczalną. I nie chcę być przeszkodą dla niczyjego szczęścia. Ale na dodatek jestem mamą dziesięcioletniej dziewczynki. I jestem odpowiedzialna za jej szczęście. Przynajmniej na razie.

I nie tylko jej szczęście, ale jej wychowanie, jej zdrowie, jej edukację, jej stan umysłu. Jej ubrania i zabawki. Jej rutynę. Co je i pije. Wiesz, co mam na myśli.

Jestem również odpowiedzialna za to, że czuje się niechciana. Niepotrzebna dla ojca, który ogranicza swoje zaangażowanie w jej życie, jedynie do płacenia do alimentów. Który, poproszony o telefon do córki, odmawia, mówiąc, że jest bardzo zajęty. A kiedy dzwoni raz w miesiącu, nie wie, o czym z nią rozmawiać.

Mam dość "robienia z kłamcy tatusia", opowiadania fantastycznych historii o jego wyjazdach służbowych i całodobowej pracy (a tymczasem wspólni znajomi wysyłają zdjęcia z wyjazdów i imprez).

Ostatnio rozmawialiśmy o zbliżających się urodzinach naszej córki. I na wiadomość, że tata nie będzie mógł znowu przylecieć, bo jest bardzo zajęty, córka zaprotestowała, bo ostatnim razem, gdy rozmawialiśmy, sam opowiadał jej o tym, jak niedawno wyjechał na wakacje. Więc nie jest taki zajęty?

Szczerze mówiąc, jestem po prostu zmęczona balansowaniem między "moja córka potrzebuje taty, rozmowa raz w miesiącu jest lepsza niż nic" a "to koniec, poddaję się, zajmij się tym sam, pogrążony w żalu ojcze".

Niekończące się prośby o telefon, kupowanie prezentów "od taty"... To właśnie prezenty sprawiły, że pomyślałam, że może robię coś nie tak. Wiesz, co zwykłam robić?

Przed Bożym Narodzeniem przypomniałam pogrążonemu w smutku ojcu, że dziecko będzie oczekiwało od niego prezentu. Otrzymałam standardową odpowiedź: "Wybierz coś ode mnie".

Wymyśliłam coś, kupiłam, a potem długo przypominałam, żeby chociaż przelał koszt prezentu na moje konto. Starałam się wybierać jak najbardziej pożądane rzeczy, żeby córka wiedziała, że tatuś pamięta, tatuś się troszczy, tatuś kocha.

I chyba przesadziłam. Niedawno moja córka, która weszła już w nieprzesłodzony okres przed dojrzewaniem, powiedziała do mnie przy śniadaniu: "Wiesz, mamo, tata daje mi takie świetne prezenty. Nie tak jak ty." Przyznam, że to było naprawdę bolesne. Chyba nawet przestałam na chwilę oddychać.

Cała uraza, cała złość na byłego męża, którą skrzętnie ukrywałam nawet przed samą sobą, przebiła się przez mur fałszywego optymizmu. Ja, która zawsze uśmiechałam się i mówiłam: "W porządku, damy sobie radę" w odpowiedzi na każdy problem, zniknęłam.

I tylko na chwilę pojawiłam się prawdziwa ja — ta, która nie śpi po nocach, gdy jej córka jest chora. Która myśli o wszystkim trzy kroki do przodu. Która boi się utraty pracy. Która umawia się z przyjaciółmi na opiekę nad córką w nagłych wypadkach. Urządza przyjęcia, nawet gdy jest zmęczona i chora. Siedzi całą noc i odrabia z dzieckiem lekcje. Gotuje trzy razy dziennie. Myśli o prezentach.

I czasami płacze, gdy zdaje sobie sprawę z wyłącznej odpowiedzialności. Braku wsparcia. Chciałam krzyknąć: "Czy wiesz, jaki naprawdę jest twój ojciec?"

Oczywiście tego nie zrobiłam. Znów przełknęłam całą urazę. Założyłam na twarz maskę "w porządku".

A potem zaczęłam się zastanawiać. Czy to właściwe postępowanie? Nie chcę, żeby moja córka myślała o swoim ojcu jako o złym człowieku. Wierzę, że nie będzie jej to dobrze służyć. Naprawdę chcę, by czuła się potrzebna i kochana.

Ale myślę, że przesadziłam, tworząc obraz miłego i kochającego taty, który z powodu okoliczności jest tak daleko. Zawsze się wita, daje dobre prezenty. I na pewno przyjedzie, bardzo, bardzo szybko, jak tylko będzie mógł...

A jak ja wyglądam? Zwykły człowiek, który potrafi krzyczeć, bo jest zmęczony, nie zawsze chce mu się grać i bawić. Nie kupuje konsoli, bo są lepsze rzeczy do roboty, każe jeść warzywa. Nie wydaję się taka hojna i nie wydaję się taka miła. I nie zdziwiłabym się, gdybym pewnego dnia usłyszała, jak moja córka mówi do mnie: "To wszystko twoja wina. Gdybym tylko mieszkała z tatą..."

Nie doszłam jeszcze do żadnych wniosków. Po prostu nie wiem, co jest słuszne. Jak nie zranić najdroższej osoby w moim życiu, nie wciągnąć jej w nasze kłótnie, nie zrobić z niej ofiary mojego ego.

Chcę jednocześnie nauczyć ją doceniać wysiłki innych ludzi, nie brać opieki za coś oczywistego. I nauczyć się nie dewaluować własnej pracy i nie ułatwiać życia innym własnym kosztem.